czwartek, 11 października 2012

Wartość pochlebstw ćd.

BAJSZA
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń i miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe!!! Hi, hi
http://bajszafotokul.blog.onet.pl/  mój blog ze zdjęciami
„Balansować na linie wysoko ponad spojrzeniem Twych oczu” 
* * * *
Dalszy ciąg historii wyjazdu na;

Dziś Ci ludzie już są dorośli. 
Kasia jest lekarzem, Gosia nie wiem, bo nie mam z nią kontaktu, ale jestem pewna, że też skończyła studia – była muzykiem grała na skrzypcach.
Pamiętam, że cały ten wyjazd był związany z wieloma kłopotami.
Koszt wyjazdu do Anglii wtedy, był bardzo wysoki.
W tworzeniu filmu udział brało sporo osób, niestety jechać mogły jak się później okazało tylko trzy i opiekun.
Trzeba było wybrać i to nie koniecznie osoby najbardziej zaangażowane, ale takie z tych twórców, które dźwigną ciężar uczestnictwa w tego typu warsztatach – odbywających się po angielsku wśród młodych ludzi z całej Europy.
To miały być osoby, które jak będzie trzeba przemówią na International Student Conference /po angielsku/a nawet przyjmą funkcję przedstawiciela młodzieży w Parlamencie Europejskim w Brukseli – gdyby akurat na nich padło. 
Z całej grupy ponad 200 uczniów szkół europejskich organizatorzy chcieli stworzyć młodzieżowy Parlament Europejski/10 uczniów miało, przez rok reprezentować młodzież w Parlamencie Europejskim w Brukseli/.
Miałam nie mały dylemat.
Sama nie znałam angielskiego oprócz kilku grzecznościowych zwrotów i tych komputerowych, których nauczyłam się obsługując programy graficzne.
* * * *
W szkole jak we wszystkich małych środowiskach, gdy ktoś się „wychyla” – trzeba go utrącić.
Ja wychylałam się już nie pierwszy raz, wcześniej organizowałam obozy narciarskie, wspomagaliśmy Monar organizując różne imprezy dochodowe a pieniądze woziliśmy do Warszawy Markowi Kotańskiemu.
Współpracowaliśmy z dwoma warszawskimi młodzieżowymi tygodnikami „ Na przełaj” i „ Razem”, byliśmy zapraszani na wszelkie uroczystości w zamian za dostarczane zdjęcia z tzw. terenu.
Robiliśmy zdjęcia w Domu Dziecka w Porszewicach, ale też zbieraliśmy zabawki dla tamtejszych dzieci.
Za dużo fajnych rzeczy robiłam z młodzieżą i to ludzi mierziło.
Chodziło o to, że mało, kto był tak twórczy – mało, komu się chciało.
Jeszcze ta Anglia – wszyscy uważali, że porywam się z motyką na słońce.
Nikt nie chciał pomóc.
Jedna osoba - Basia sekretarka przypomniała mi swojego kuzyna, któremu kiedyś w głębokiej komunie pomogłam zdobyć zezwolenie na wyjazd do Anglii.
W czasie, gdy ja szukałam pieniędzy na ten wyjazd, bo ani mnie ani młodzieży nie byłoby stać opłacić całej tej imprezy, jej kuzyn prowadził już z dużym powodzeniem prywatną firmę farmaceutyczną.
Zaprosiłyśmy go na spotkanie w szkole po latach, – gdy mu opowiedziałam o kłopotach, jakie mam zapytał tylko „ile jeszcze nam brakuje pieniędzy” i dał nam tę kwotę bez żadnych zobowiązań – po prostu w prezencie.
Nie były to małe pieniądze, ale w pewnym sensie miał wobec mnie dług wdzięczności.
Jeszcze wcześniej musiałam sama przekonać Prezydenta Miasta, żeby dał nam na tzw. wpisowe.
Michał, którego wcześniej wspominałam załatwił mi spotkanie z dyrektorem jednego z dużych zakładów w mieście, który wówczas wdrażał jakiś nadzwyczajny nóż – oczywiście nie kuchenny – tylko do cięcia metalu.
Umówiłam się z tym dyrektorem, że ja zrobię im film o produkcji tego noża, który będą mogli pokazać kontrahentom na targach i na spotkaniach/komentarz po angielsku – tu Kasia okazała się niezawodna/ a oni mam za to zapłacą.
Oczywiście trwały targi – ile?
Dyrektor dałby nam może i więcej, ale wyraźnie powiedział, że nie może, bo załoga zjadłaby go żywcem gdyby się dowiedziała, że zasponsorował nam cały wyjazd.
W pracy u mnie nikt nie miał pojęcia ile czasu i zabiegów musiałam wykonać, żebyśmy zdobyli te pieniądze.
Koledzy uważali, że pakuję się w nie swoją działkę.
Że powinnam wyjazd odstąpić anglistom.
Gadano po kątach, że dla siebie, ten wyjazd zorganizowałam.
Hi, hi jasne, że dla siebie „też” - nie jestem zakłamana.
Gdybym to nie ja miała jechać, pewnie do dziś prowadziłabym swoją firmę filmującą i tak znaleźliby się tacy, którzy by mi zazdrościli.
Ja zapewne za zarobione pieniądze mogłabym 3 razy jechać do Anglii, ale nie przeżyłabym tej przygody, którą przeżyłam z młodzieżą.
Wróćmy jednak do tego, co było jeszcze wcześniej nim nas do Anglii zaproszono.
Prowadziłam w Liceum „Wideo Kronikę” i któryś z dyrektorów zasugerował mi, że może nauczyłabym kilka osób posługiwać się kamerą i aparatem fotograficznym, żeby, gdy mnie w pracy nie ma a są imprezy, ktoś mnie zastępował.
Wcześniej ściągano mnie, na każdą uroczystość, – co było nie przeczę bardzo wkurzające.
Założyłam, zatem to kółko, za które nikt nie płacił.
Szumnie zwało się Operatorsko-filmowe. Raz na 2 tygodnie spotykałam się z grupką chętnych i prowadziłam zajęcia praktyczno–teoretyczne z fotografowania i filmowania.
Na początku było bardzo dużo ludzi, ale, że była tylko jedna kamera/wtedy w domach młodzież nie miała swoich/grupa się wykruszyła i zostało tyle ile było trzeba.
* * * *
Przyszło z Anglii pismo o tym konkursie/po angielsku- wiec angliści je tłumaczyli i nie byli zainteresowani/ – chodziło o zrobienie 7 minutowego filmu o regionie, który pokazywałby życie młodzieży oraz jej internacjonalny stosunek do otoczenia. To tak w ogólnych zarysach.
Organizatorom konkursu zależało na tym, by przekonać młodzież o wartościach, jakie płyną z przynależności do Unii Europejskiej i wymyślili ten konkurs – Konferencję i warsztaty dla tych, których oni sami zakwalifikują.
Sądzę, że takie pisma dostały wszystkie średnie szkoły w Polsce.
Biorąc pod uwagę fakt, że część mogła przystąpić do konkursu i tak konkurencja była ogromna a wiadomo było, że z każdego kraju europejskiego będą wybrane 2 filmy i 3 uczestników wraz z opiekunem po wpłaceniu wpisowego wysokości chyba 500 funtów/tu nie jestem pewna, ale kwota wydawała nam się nie do zdobycia/, będą zaproszeni - po opłaceniu jeszcze podróży do granic Anglii. Dalej już będą gośćmi Biznesu Europy i Telewizji BBC. W malowniczej miejscowości Yarmouth, Isle of Wight w Savoy Country Club.
Szukaliśmy pomysłu na ten film, bo trzeba było zrobić coś, co Anglicy uznaliby za interesujące.
Po wielu konsultacjach – stanęło na tym, że pokażemy zainteresowania młodzieży z małego miasteczka w sposób poetyczny, czyli lekki artyzm z wpleceniem wątku z kimś znanym w Anglii – padło na Hamleta - Williama Szekspira.
* * * * *
Pomysł w ogólnych zarysach był taki, zgnębiona szkołą uczennica wraca do domu i po drodze przypomina sobie swoich kolegów, ze szkoły. Myśli, że przecież każdy z nich ma jakąś pasję, która pozwala przetrwać mu czasami ciężkie chwile w szkole.
* * * * *
Kasia wychodzi ze szkoły w ośnieżony pejzaż małomiasteczkowy, znajduje różę na śniegu, ale mija ją, bo jest przygnębiona, Michał pasjonat sztuki - powtarza oczywiście po angielsku słynne „To be, or not to be” trzymając w dłoni czaszkę jakiegoś jelenia, bo ludzkiej nie udało nam się zdobyć, /co tak naprawdę ma posmak czeskiej komedii/, później pojawiają się inne postacie.
Jedziemy na lotnisko Lublinek nakręcić kilka ujęć w szybowcu, okazuje się, że trzeba mieć pozwolenia.
Wszystkie dziewczyny tzn. ja i jedna uczennica a nawet Piotrek i jego kolega Jacek robią migdałowe oczy do pana strażnika, żeby nas wpuścił do hangaru i pozwolił Piotrowi wejść do kabiny pilota. Coś nam po drodze siada w samochodzie, ale jakoś dojeżdżamy do domu z małym przystankiem w Marysinie na ciacha.
Jedziemy w środku zimy na wieś do mojej kuzynki, która hoduje konie oczywiście moim samochodem – gdzieś w polu jadąc przez miedzę zasypaną śniegiem zakopujemy się.
 Trzeba wypychać samochód, ale pogoda jest jak na zamówienie cudna.
Słońce świeci jak oszalałe, dużo śniegu, koniki wypuszczone ze stajni do sadu biegają jak oszalałe.
Ja cały czas je filmuję w tym zwariowanym biegu w kółko między przecinającymi mróz promieniami słońca i drzewami otulonymi soplami, bo młodzież nie dałaby rady.
Trzeba mieć duże doświadczenie, żeby nadążyć kamerą za takim galopem.
Wujek i jego córka Alina śmieją się, „ Co z tego wyjdzie?” – pytają mnie.
Założenie było takie, że jedna z dziewczyn, która kiedyś raz na koniu siedziała miała grać osobę uprawiającą hipikę.
Trzeba było ją wsadzić na konika, ale one jak wybiegły do tego sadu to zupełnie nie miały zamiaru się zatrzymać. Intuicja mi mówiła, że ten ich bieg w słońcu będzie lepszy od całych wyreżyserowanych scen.
Te 4 konie sprawiły biegając w tym słońcu dosłownie jak; „psy spuszczone z łańcucha”, że nagle zrozumiałam - one biegają w rytmie Błękitnej Rapsodii George Gershwina.
Tak pojawiło się tło muzyczne do filmu.
Później były zdjęcia budzącej się wiosny w Miejskim Parku.
Moje osobiste trapery, na które jak pamiętam pożyczył mi pieniądze Mariusz, kiedyś w górach, bo mnie po prostu oczarowały i nie mogłam odejść od wystawy zagrały w tym filmie 2 epizody.
Jeden, gdy Gosia po skrzypcowym koncercie w zimowej muszli Parku wraca i wchodzi w kałużę, drugi, w Szkole Muzycznej zaczynał scenę Kasi gry na fortepianie.
Najfajniejsza scena w tym filmie, to Kasia gra w półmroku, widać puste krzesła publiczności i powoli na tych krzesłach jak duchy pojawiają się wszyscy pasjonaci, którzy zagrali w filmie swoje kilkusekundowe epizody i biją Kasi brawo.
Później jeszcze jest taka fajna scena jak wszyscy wracają z górki, czyli ze Starówki o zmierzchu oświetloną ulicą Zamkową przechodząc tak, że widoczny jest też nasz Zamek.
Ten film był niesamowitym przeżyciem, jego kręcenie bardzo zintegrowało młodzież, było mi bardzo smutno, że nie mogłam wszystkich grających w nim ludzi zabrać do Anglii.
Bywały chwile, że po prostu padałam.
Oprócz tej niewątpliwie cudownej przygody cały czas jeszcze prowadziłam firmę wideofilmującą.
Miałam ciągle dom 260 m2 do obrobienia, trzy osoby do oprania i nakarmienia, 4 psy owczarki i cocker spanielkę, ogród ok 800 m i etat w szkole.
W każdą sobotę, niedzielę i czasami poniedziałek filmowałam imprezki typu wesela lub podobne w tygodniu pracowałam prowadziłam dom i montowałam filmy i obrabiałam zdjęcia.
Właściwie nikt nie miał pojęcia, jakim kosztem to wszystko robiłam.
Bywało, że któryś z kolegów z pracy miał jakąś ważną uroczystość – to jak sama nie mogłam, bo miałam już zajęte terminy montowałam przez innych zrobione filmy i wtedy to dopiero był cyrk zmontować film zrobiony przez laika.
Nigdy od żadnego kolegi nie wzięłam złotówki za te przysługi.
Mimo to, po kątach obrabiano mi pupę.
Nazywano mnie z szyderczym uśmieszkiem „stachanowcem”, choć w tym czasie nawet nie byłam zrzeszona w Związku Nauczycieli. Kombinowano jakby mnie spławić, bo psułam średnią pracowitości.
Szukam zdjęć z tej Anglii, które dostałam od młodzieży i nie mogę znaleźć mam nagrane wszystko na filmach ale to za dużo pracy, żeby teraz z taśm przegrywać na cyfrowe.
Ćdn.

1 komentarz:

  1. Witaj Bajszo!
    Interesujące wspomnienia.
    Warto wracać, szczególnie gdy w przygotowania włożyło się dużo serca.
    Bardzo trudno uwierzyć, by znajomi, koledzy tak okrutnie Ciebie nazywali.
    Czasem życie jest straszne a ludzie nieprzewidywalni.
    Przesyłam pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za notkę i pozdrawiam

Archiwum bloga