BAJSZA
Wszelkie
podobieństwa do osób, zdarzeń i miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie
przypadkowe!!! Hi, hi
„Balansować na linie wysoko ponad spojrzeniem Twych oczu”
* * * *
Dalszy ciąg historii wyjazdu na;
Dziś Ci ludzie już są dorośli.
Kasia jest lekarzem,
Gosia nie wiem, bo nie mam z nią kontaktu, ale jestem pewna, że też skończyła
studia – była muzykiem grała na skrzypcach.
Pamiętam, że cały ten wyjazd był związany z wieloma
kłopotami.
Koszt wyjazdu do Anglii wtedy, był bardzo wysoki.
W tworzeniu filmu udział brało sporo osób, niestety
jechać mogły jak się później okazało tylko trzy i opiekun.
Trzeba było wybrać i to nie koniecznie osoby
najbardziej zaangażowane, ale takie z tych twórców, które dźwigną ciężar
uczestnictwa w tego typu warsztatach – odbywających się po angielsku wśród
młodych ludzi z całej Europy.
To miały być osoby, które jak będzie trzeba
przemówią na International Student Conference /po angielsku/a nawet przyjmą
funkcję przedstawiciela młodzieży w Parlamencie Europejskim w Brukseli – gdyby akurat na
nich padło.
Z całej grupy ponad 200 uczniów szkół europejskich organizatorzy chcieli stworzyć młodzieżowy Parlament Europejski/10 uczniów
miało, przez rok reprezentować młodzież w Parlamencie Europejskim w Brukseli/.
Miałam nie mały dylemat.
Sama nie znałam angielskiego oprócz kilku
grzecznościowych zwrotów i tych komputerowych, których nauczyłam się obsługując
programy graficzne.
* * * *
W szkole jak we wszystkich małych środowiskach, gdy
ktoś się „wychyla” – trzeba go utrącić.
Ja wychylałam się już nie pierwszy raz, wcześniej
organizowałam obozy narciarskie, wspomagaliśmy Monar organizując różne imprezy
dochodowe a pieniądze woziliśmy do Warszawy Markowi Kotańskiemu.
Współpracowaliśmy z dwoma warszawskimi młodzieżowymi
tygodnikami „ Na przełaj” i „ Razem”, byliśmy zapraszani na wszelkie
uroczystości w zamian za dostarczane zdjęcia z tzw. terenu.
Robiliśmy zdjęcia w Domu Dziecka w Porszewicach, ale
też zbieraliśmy zabawki dla tamtejszych dzieci.
Za dużo fajnych rzeczy robiłam z młodzieżą i to
ludzi mierziło.
Chodziło o to, że mało, kto był tak twórczy – mało,
komu się chciało.
Jeszcze ta Anglia – wszyscy uważali, że porywam się
z motyką na słońce.
Nikt nie chciał pomóc.
Jedna osoba - Basia sekretarka przypomniała mi
swojego kuzyna, któremu kiedyś w głębokiej komunie pomogłam zdobyć zezwolenie
na wyjazd do Anglii.
W czasie, gdy ja szukałam pieniędzy na ten wyjazd,
bo ani mnie ani młodzieży nie byłoby stać opłacić całej tej imprezy, jej kuzyn
prowadził już z dużym powodzeniem prywatną firmę farmaceutyczną.
Zaprosiłyśmy go na spotkanie w szkole po latach, –
gdy mu opowiedziałam o kłopotach, jakie mam zapytał tylko „ile jeszcze nam
brakuje pieniędzy” i dał nam tę kwotę bez żadnych zobowiązań – po prostu w
prezencie.
Nie były to małe pieniądze, ale w pewnym sensie miał
wobec mnie dług wdzięczności.
Jeszcze wcześniej musiałam sama przekonać Prezydenta
Miasta, żeby dał nam na tzw. wpisowe.
Michał, którego wcześniej wspominałam załatwił mi
spotkanie z dyrektorem jednego z dużych zakładów w mieście, który wówczas
wdrażał jakiś nadzwyczajny nóż – oczywiście nie kuchenny – tylko do cięcia
metalu.
Umówiłam się z tym dyrektorem, że ja zrobię im film
o produkcji tego noża, który będą mogli pokazać kontrahentom na targach i na
spotkaniach/komentarz po angielsku – tu Kasia okazała się niezawodna/ a oni mam
za to zapłacą.
Oczywiście trwały targi – ile?
Dyrektor dałby nam może i więcej, ale wyraźnie
powiedział, że nie może, bo załoga zjadłaby go żywcem gdyby się dowiedziała, że
zasponsorował nam cały wyjazd.
W pracy u mnie nikt nie miał pojęcia ile czasu i
zabiegów musiałam wykonać, żebyśmy zdobyli te pieniądze.
Koledzy uważali, że pakuję się w nie swoją działkę.
Że powinnam wyjazd odstąpić anglistom.
Gadano po kątach, że dla siebie, ten wyjazd
zorganizowałam.
Hi, hi jasne, że dla siebie „też” - nie jestem
zakłamana.
Gdybym to nie ja miała jechać, pewnie do dziś
prowadziłabym swoją firmę filmującą i tak znaleźliby się tacy, którzy by mi
zazdrościli.
Ja zapewne za zarobione pieniądze mogłabym 3 razy
jechać do Anglii, ale nie przeżyłabym tej przygody, którą przeżyłam z młodzieżą.
Wróćmy jednak do tego, co było jeszcze wcześniej nim
nas do Anglii zaproszono.
Prowadziłam w Liceum „Wideo Kronikę” i któryś z
dyrektorów zasugerował mi, że może nauczyłabym kilka osób posługiwać się kamerą
i aparatem fotograficznym, żeby, gdy mnie w pracy nie ma a są imprezy, ktoś
mnie zastępował.
Wcześniej ściągano mnie, na każdą uroczystość, – co
było nie przeczę bardzo wkurzające.
Założyłam, zatem to kółko, za które nikt nie płacił.
Szumnie zwało się Operatorsko-filmowe. Raz na 2
tygodnie spotykałam się z grupką chętnych i prowadziłam zajęcia praktyczno–teoretyczne
z fotografowania i filmowania.
Na początku było bardzo dużo ludzi, ale, że była
tylko jedna kamera/wtedy w domach młodzież nie miała swoich/grupa się
wykruszyła i zostało tyle ile było trzeba.
* * * *
Przyszło z Anglii pismo o tym konkursie/po
angielsku- wiec angliści je tłumaczyli i nie byli zainteresowani/ – chodziło o
zrobienie 7 minutowego filmu o regionie, który pokazywałby życie młodzieży oraz
jej internacjonalny stosunek do otoczenia. To tak w ogólnych zarysach.
Organizatorom konkursu zależało na tym, by przekonać
młodzież o wartościach, jakie płyną z przynależności do Unii Europejskiej i
wymyślili ten konkurs – Konferencję i warsztaty dla tych, których oni sami
zakwalifikują.
Sądzę, że takie pisma dostały wszystkie średnie
szkoły w Polsce.
Biorąc pod uwagę fakt, że część mogła przystąpić do
konkursu i tak konkurencja była ogromna a wiadomo było, że z każdego kraju
europejskiego będą wybrane 2 filmy i 3 uczestników wraz z opiekunem po
wpłaceniu wpisowego wysokości chyba 500 funtów/tu nie jestem pewna, ale kwota wydawała
nam się nie do zdobycia/, będą zaproszeni - po opłaceniu jeszcze podróży do
granic Anglii. Dalej już będą gośćmi Biznesu Europy i Telewizji BBC. W malowniczej
miejscowości Yarmouth, Isle of Wight w Savoy Country Club.
Szukaliśmy pomysłu na ten film, bo trzeba było
zrobić coś, co Anglicy uznaliby za interesujące.
Po wielu konsultacjach – stanęło na tym, że pokażemy
zainteresowania młodzieży z małego miasteczka w sposób poetyczny, czyli lekki
artyzm z wpleceniem wątku z kimś znanym w Anglii – padło na Hamleta - Williama
Szekspira.
* * * * *
Pomysł w ogólnych zarysach był taki, zgnębiona
szkołą uczennica wraca do domu i po drodze przypomina sobie swoich kolegów, ze
szkoły. Myśli, że przecież każdy z nich ma jakąś pasję, która pozwala przetrwać
mu czasami ciężkie chwile w szkole.
* * * * *
Kasia wychodzi ze szkoły w ośnieżony pejzaż małomiasteczkowy,
znajduje różę na śniegu, ale mija ją, bo jest przygnębiona, Michał pasjonat
sztuki - powtarza oczywiście po angielsku słynne „To be, or not to be”
trzymając w dłoni czaszkę jakiegoś jelenia, bo ludzkiej nie udało nam się zdobyć,
/co tak naprawdę ma posmak czeskiej komedii/, później pojawiają się inne
postacie.
Jedziemy na lotnisko Lublinek nakręcić kilka ujęć w
szybowcu, okazuje się, że trzeba mieć pozwolenia.
Wszystkie dziewczyny tzn. ja i jedna uczennica a
nawet Piotrek i jego kolega Jacek robią migdałowe oczy do pana strażnika, żeby
nas wpuścił do hangaru i pozwolił Piotrowi wejść do kabiny pilota. Coś nam po
drodze siada w samochodzie, ale jakoś dojeżdżamy do domu z małym przystankiem w
Marysinie na ciacha.
Jedziemy w środku zimy na wieś do mojej kuzynki,
która hoduje konie oczywiście moim samochodem – gdzieś w polu jadąc przez
miedzę zasypaną śniegiem zakopujemy się.
Trzeba
wypychać samochód, ale pogoda jest jak na zamówienie cudna.
Słońce świeci jak oszalałe, dużo śniegu, koniki
wypuszczone ze stajni do sadu biegają jak oszalałe.
Ja cały czas je filmuję w tym zwariowanym biegu w
kółko między przecinającymi mróz promieniami słońca i drzewami otulonymi
soplami, bo młodzież nie dałaby rady.
Trzeba mieć duże doświadczenie, żeby nadążyć kamerą
za takim galopem.
Wujek i jego córka Alina śmieją się, „ Co z tego
wyjdzie?” – pytają mnie.
Założenie było takie, że jedna z dziewczyn, która
kiedyś raz na koniu siedziała miała grać osobę uprawiającą hipikę.
Trzeba było ją wsadzić na konika, ale one jak
wybiegły do tego sadu to zupełnie nie miały zamiaru się zatrzymać. Intuicja mi
mówiła, że ten ich bieg w słońcu będzie lepszy od całych wyreżyserowanych scen.
Te 4 konie sprawiły biegając w tym słońcu dosłownie
jak; „psy spuszczone z łańcucha”, że nagle zrozumiałam - one biegają w rytmie
Błękitnej Rapsodii George Gershwina.
Tak pojawiło się tło muzyczne do filmu.
Później były zdjęcia budzącej się wiosny w Miejskim
Parku.
Moje osobiste trapery, na które jak pamiętam
pożyczył mi pieniądze Mariusz, kiedyś w górach, bo mnie po prostu oczarowały i
nie mogłam odejść od wystawy zagrały w tym filmie 2 epizody.
Jeden, gdy Gosia po skrzypcowym koncercie w zimowej
muszli Parku wraca i wchodzi w kałużę, drugi, w Szkole Muzycznej zaczynał scenę Kasi gry na fortepianie.
Najfajniejsza scena w tym filmie, to Kasia gra w
półmroku, widać puste krzesła publiczności i powoli na tych krzesłach jak duchy
pojawiają się wszyscy pasjonaci, którzy zagrali w filmie swoje kilkusekundowe
epizody i biją Kasi brawo.
Później jeszcze jest taka fajna scena jak wszyscy
wracają z górki, czyli ze Starówki o zmierzchu oświetloną ulicą Zamkową
przechodząc tak, że widoczny jest też nasz Zamek.
Ten film był niesamowitym przeżyciem, jego kręcenie
bardzo zintegrowało młodzież, było mi bardzo smutno, że nie mogłam wszystkich
grających w nim ludzi zabrać do Anglii.
Bywały chwile, że po prostu padałam.
Oprócz tej niewątpliwie cudownej przygody cały czas
jeszcze prowadziłam firmę wideofilmującą.
Miałam ciągle dom 260 m2 do obrobienia, trzy osoby
do oprania i nakarmienia, 4 psy owczarki i cocker spanielkę, ogród ok 800 m i
etat w szkole.
W każdą sobotę, niedzielę i czasami poniedziałek
filmowałam imprezki typu wesela lub podobne w tygodniu pracowałam prowadziłam
dom i montowałam filmy i obrabiałam zdjęcia.
Właściwie nikt nie miał pojęcia, jakim kosztem to
wszystko robiłam.
Bywało, że któryś z kolegów z pracy miał jakąś ważną
uroczystość – to jak sama nie mogłam, bo miałam już zajęte terminy montowałam
przez innych zrobione filmy i wtedy to dopiero był cyrk zmontować film zrobiony
przez laika.
Nigdy od żadnego kolegi nie wzięłam złotówki za te
przysługi.
Mimo to, po kątach obrabiano mi pupę.
Nazywano mnie z szyderczym uśmieszkiem „stachanowcem”,
choć w tym czasie nawet nie byłam zrzeszona w Związku Nauczycieli. Kombinowano jakby
mnie spławić, bo psułam średnią pracowitości.
Szukam zdjęć z tej Anglii, które dostałam od młodzieży i nie mogę znaleźć mam nagrane wszystko na filmach ale to za dużo pracy, żeby teraz z taśm przegrywać na cyfrowe.
Szukam zdjęć z tej Anglii, które dostałam od młodzieży i nie mogę znaleźć mam nagrane wszystko na filmach ale to za dużo pracy, żeby teraz z taśm przegrywać na cyfrowe.
Ćdn.
Witaj Bajszo!
OdpowiedzUsuńInteresujące wspomnienia.
Warto wracać, szczególnie gdy w przygotowania włożyło się dużo serca.
Bardzo trudno uwierzyć, by znajomi, koledzy tak okrutnie Ciebie nazywali.
Czasem życie jest straszne a ludzie nieprzewidywalni.
Przesyłam pozdrowienia.