czwartek, 27 czerwca 2013

Królik doświadczalny.


Bajka
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń i miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe!!! Hi, hi
Ściąganie, pobieranie udostępnianie zdjęć i treści – możliwe jest tylko za moją/autora/ pisemną zgodą.
„Balansować na linie wysoko ponad spojrzeniem Twych oczu”
˜˜*°°*˜˜
„Okazało się, że nie było potrzeby abym została w szpitalu i choć nie do końca jestem pewna, który lekarz się mylił - to jest faktem, że jeden się pomylił i to nie jest pocieszające, że leczą mnie ludzie, którzy kluczą po omacku.”
Teraz zaczęła się powtórka badań i oby wszystko było ok, bo nie lubię szpitala i to, że mnie tam nie przyjęli było mnie i Szabajowi bardzo na rękę.
Zaprowadziłam go do pokoju na górę, który dawniej wynajmowałam mojemu koledze i zostawiłam go tam z jedzeniem i piciem. Mój ex obiecał go wypuszczać kilka razy dziennie do ogrodu.
Trzeba było widzieć, jego minę. Myślałam, że serce mi pęknie – siedział na dywanie i patrzył w drzwi, wierząc, że go tam zostawiam tylko na chwilę.
Odkąd wsiadł do mojego samochodu nigdy na dużej nie zostawał sam. 
Jak jadę po zakupy, zostawiam mu włączony telewizor, bo lubi towarzystwo.
˜˜*°°*˜˜
Obiecałam sobie, że przechodzę na ścisłą dietę koniec z szaleństwami, nie chcę wylądować w szpitalu.
W moim ogrodzie zakwitła najpiękniejsza róża. Trzeba jeszcze trochę popatrzeć na kwiaty hi, hi i rabaty.
Chciałam bardzo serdecznie podziękować mojej p. dyrektor za prezent na wakacje. Bardzo to miłe jak się czuje, że ktoś o nas pamięta. Bardzo, bardzo dziękuję.
 Rano po raz kolejny jechałam na badania. Miałam kłopoty, bo rozkopali mi ulicę zmieniają krawężniki i podobno będą kłaść nowy asfalt. 
Wczoraj ich prosiłam, by zrobili mi przejazd, ale gdzie tam nawet nie zareagowali. 
Rano na badania jakoś wyjechałam na 4 ry i dalej, po chodniku do miejsca, gdzie nie ma rozkopów. Jednak wracając poprosiłam ich 2 raz żeby mi zrobili wjazd. 
Tym razem 2 młodych chłopców przyszło przez pół ulicy z łopatami i zrobili mi wjazd. Później poszłam do nich - dalej wyrywali płyty z chodnika i zaniosłam im po czekoladzie, bo pomyślałam sobie, że się ucieszą a ja i tak nie wiadomo, kiedy, będę mogła skosztować znów czekoladę.
Narwałam truskawek i poziomek i pojechałam do mojej koleżanki.
Od 12 do 16.30 nagadałyśmy się za wszystkie czasy. Stęskniłam się za nią. W niedzielę znów jesteśmy umówione, bo w poniedziałek jedzie na obóz harcerski. Będzie tam druhną pielęgniarką.
Naszykowałam dla niej 2 naleweczki miętową i moją specjalność, poziomkowo-malinowo-różano-truskawkowo-pomarańczowo-cynamonową. 
Na obozie może być zimno, więc przydadzą jej się rozgrzewajki.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Bajkowy motyl na niepewną drogę.....


Bajka
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń i miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe!!! Hi, hi
Ściąganie, pobieranie udostępnianie zdjęć i treści – możliwe jest tylko za moją/autora/ pisemną zgodą.
„Balansować na linie wysoko ponad spojrzeniem Twych oczu”
˜˜*°°*˜˜
Snem jesteś bajecznym, wracającym nocą uparcie.
Gwiazd migotaniem na niebie, srebrnym obliczem księżyca,
Zapachem żywicy w lesie i szumem strumienia,
szelestem liści w parku, mgłą snującą się o zachodzie
jesteś wszędzie w całej przyrodzie.
Dniem malowanym marzeniami.
Kwiatów zapachem na łące.
Drżącym promieniem
słońca.
Rosy kropelką błyszczącą,
w trawach tańczącą.
Jesteś moją melodią, moim natchnieniem.
Ciepłem prześcieradła o świcie i serca drżeniem.
Pomadką na moich ustach.
Wieczornym westchnieniem.
Pieszczotą włosów na wietrze.
Deszczowym koncertem jesienią.
Wiesz, że jesteś jedyną
serca mego rapsodią,
nutką tańczącą w przestrzeniach
marzeń moich melodią.
Jesteś moim snem
i moim cieniem.
Śniegu płatkami
I zimy wspomnieniem.
*
Ja zaś dla Ciebie być mogę,
motylem bajkowym
 na niepewną drogę.
Okazało się, że nie było takiej potrzeby i choć nie do końca jestem pewna, który lekarz się mylił - to jest faktem, że jeden się pomylił i to nie jest pocieszające, że leczą mnie ludzie, którzy chodzą po omacku.

piątek, 21 czerwca 2013

Pijany świerszcz....


Bajka
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń i miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe!!! Hi, hi
Ściąganie, pobieranie udostępnianie zdjęć i treści – możliwe jest tylko za moją/autora/ pisemną zgodą.
„Balansować na linie wysoko ponad spojrzeniem Twych oczu”
˜˜*°°*˜˜
 Świerszcz za kominem - Charles Dickens
Tłumaczyła Krystyna Tarnowska
Świerkot pierwszy
 „Zaczął imbryk! Nie powołujcie się na to, co pani Peerybingle powiedziała. Ja wiem lepiej.
Pani Peerybingle może nas zapewniać do końca świata, że nie potrafi rozstrzygnąć, które zaczęło; ja powiadam, że imbryk. Przecież powinienem chyba wiedzieć! Wedle małego holenderskiego zegara, który wisiał w kącie, imbryk zaczął dobre pięć minut wcześniej, nim świerszcz w ogóle świerknął.
Całkiem jak gdyby zegar nie przestał wybijać godzin, jak gdyby mały podrygujący kosiarz na jego szczycie, który wymachiwał w prawo i w lewo kosą przed wejściem do mauretańskiego pałacu, nie skosił akra urojonej trawy, zanim świerszcz zawtórował imbrykowi!
Z natury nie jestem człowiekiem upartym. Wszyscy o tym wiedzą. W żadnym wypadku nie przeciwstawiłbym się opinii pani Peerybingle, gdybym nie był najgłębiej przekonany o swojej słuszności. Nic by mnie do tego nie zdołało nakłonić. Lecz tu idzie o fakty. Faktem zaś jest, że imbryk zaczął dobre pięć minut wcześniej, nim świerszcz w ogóle dał znać o swoim istnieniu.
 Zaprzeczcie mi, a powiem, że dziesięć.
Opiszę wam dokładnie, jak się wszystko zdarzyło. Uczyniłbym to w pierwszych słowach, gdyby nie ów prosty wzgląd: jeśli mam coś opowiedzieć, musze zacząć od początku. A jakże mogę zacząć od początku, nie zaczynając od imbryka?
Otóż zrozumcie, proszę, że między imbrykiem a świerszczem odbywało się coś w rodzaju współzawodnictwa, czy też próby zręczności. Posłuchajcie, co do tego doprowadziło i czego rzecz owa była wynikiem.
Pani Peerybingle wyszła w chłodny zmierzch odziana w drewniane chodaki, które pozostawiały na mokrych kamieniach podwórza niezliczone, acz niedoskonałe rysunki pierwszego twierdzenia Euklidesa – pani Peerybingle wyszła więc i napełniła imbryk w studni. Wróciwszy niebawem, już bez chodaków (co w jej wzroście niemiłą stanowiło różnicę, jako że chodaki były wysokie, ona zaś niziutka), pani Peerybingle postawiła imbryk na ogniu. Co czyniąc, straciła cierpliwość lub raczej na chwil kilka gdzieś ją zapodziała; albowiem woda – nieprzyjemnie zimna, lepko-śniegowata, znajdująca się w owym stanie ruchliwym, w którym przenika wszelką absolutnie materię, nie wyłączając podkładek pod chodaki – przedostała się, do palców u nóg pani Peerybingle i, co więcej, opryskała jej łydki. A gdy człowiek skłonny jest chlubić się (nie bez racji) swoimi nogami, pończochy zaś otacza szczególną dbałością, wypadek taki na pewno wyda mu się przez chwilę trudny do zniesienia.
Ponadto imbryk był uparty i irytujący. Żadną miarą nie pozwalał, aby go ustawiono na górnym ruszcie, i ani myślał ustawić się grzecznie na bryłkach węgla; nic, tylko leciał do przodu niczym jaki pijak i pryskał, istny głupiec, na komin. Był kłótliwy, syczał i mamrotał gderliwie do ognia. Na domiar złego pokrywka, oporna palcom pani Peerybingle, wpierw fajtnęła do góry nogami, a potem zmyślnie i ze stanowczością godną lepszej sprawy dała nura w bok i spadła na samo dno imbryka. Ach, kadłub “Royal George", gdy go wydobywano z morza, ani w połowie nie stawiał tak zaciętego oporu, jak stawiała pokrywka, zanim ją pani Peerybingle zdołała na wierzch wyciągnąć!
Ale nawet wtedy imbryk miał minę naburmuszoną i zaciętą; trzymał rączkę w sposób wyzywający i zadarłszy dziobek wpatrywał się w panią Peerybingle impertynencko i drwiąco, jak gdyby chciał powiedzieć: – Nie będę się gotował! Nic mnie do tego nie zmusi!
Wszelako pani Peerybingle, odzyskawszy humor, otarła jedną swą małą pulchną rączkę o drugą i roześmiana usiadła przed kominem. Tymczasem wesoły ogień to buchał, to przygasał, ogarniając migotliwymi błyskami kosiarza na szczycie holenderskiego zegara, tak że w końcu zdawać się mogło, iż kosiarz stoi jakby w ziemię wryty przed swym mauretańskim pałacem, a tylko płomienie są w ruchu.
Jednakże kosiarz ruszał się; przepisowo i regularnie chwytały go spazmy, dwa na sekundę. Ale kiedy zegar miał zacząć wybijać godziny, strasznie było patrzeć na jego cierpienia; gdy zaś kukułka wychyliła się z pałacu i zakukała sześć razy, kosiarz za każdym razem dygotał, jakby na dźwięk upiornego głosu lub jakby coś skubnęło go boleśnie w łydkę.
Dopiero kiedy straszliwy rozgardiasz i zgrzytliwe dźwięki w dole pośród wag i sznurów zupełnie milkły, przerażony kosiarz stawał się znów sobą. Zresztą strach jego nie był bezpodstawny, albowiem działanie owych zegarów, wychudłych i grzechotliwych niczym kościotrupy, bardzo jest konfundujące i dziwię się doprawdy, że jakimkolwiek ludziom na świecie, zwłaszcza zaś Holendrom, mogła w ogóle przyjść chętka je wymyślić. Panuje powszechne mniemanie, że Holendrzy lubią nakładać szerokie i sute odzienie na dolne rejony swych postaci, powinni więc chyba mieć dość rozumu w głowie, aby nie budować zegarów tak chudych i tak obnażonych.
Oto teraz, zauważcie, imbryk rozpoczął swą wieczorną zabawę. Oto teraz imbryk, rozrzewniwszy się i rozmiłowawszy w muzyce, jął bulgotać gardłowo, niepowstrzymanie, folgując sobie w krótkich a melodyjnych parsknięciach, które jednak tłumił wraz, jak gdyby niezupełnie jeszcze zdecydowany: wpadnie, czy nie wpadnie w nastrój towarzyski. Oto teraz, po kilku tego rodzaju daremnych próbach stłumienia przyjaznych afektów, imbryk odrzucił precz wszelką posępność i wszelką powściągliwość i wybuchnął pieśnią tak serdeczną i tak radosną, o jakiej żadnemu dotąd łzawemu słowikowi nawet się nie śniło.
Jakże prosta i zrozumiała była ta pieśń! Ach, pojąłbyś ją niczym księgę – pojąłbyś ją łacniej niźli niektóre spośród tobie i mnie znanych dzieł. Podczas gdy jego ciepły oddech wytryskiwał lekką chmurką, co uniósłszy się wesoło i z wdziękiem na wysokość kilku stóp nieruchomiała u pułapu na kształt prywatnego imbrykowego nieba, imbryk wyśpiewywał swą pieśń z tak nieokiełzaną energią wesołości, że aż jego żelazny kadłub podskakiwał i brzęczał na kominie. A przykrywka, ów niedawny buntownik – tak oto zbawienny jest wpływ dobrego przykładu – odtańczywszy skoczny taniec, jęła szczękotać na podobieństwo głuchego i niemego miedzianego talerza, który będąc młodzikiem ani się dotąd domyślał, do czego służy jego brat bliźniak.
Że ta pieśń imbryka była pieśnią zaprosin i pieśnią powitania dla kogoś, kto znajdował się w drodze, dla kogoś, kto zdążał w tej chwili do małego, zacisznego domku i wesołego ognia na kominie – rzecz ta nie budzi żadnych wątpliwości. Wiedziała o tym doskonale pani Peerybingle, siedząca w zadumie obok komina. Noc jest ciemna, śpiewa imbryk, i zeschłe liście leżą na drodze; a w górze sama tylko mgła i ciemność, a w dole samo tylko błoto i rozmokła glina; i jedno tylko pociesza w tej smutnej i mrocznej atmosferze; lecz tak naprawdę, to nie wiem, czy pociesza, bo jest to zaledwie smuga światła purpurowej, złowrogiej barwy, w miejscu, gdzie słońce wraz z wichrami napiętnowało chmury, owe sprawczynie niepogody; a okolica, otwarta i rozległa, jest jeno podłużną, niewyraźną i czerniawą smugą; i szron osiadł na drogowskazie, a na gościńcu leży topniejący śnieg; i ani lód nie jest wodą, ani woda nie jest wolna od lodu; i prawdę powiedziawszy, nic nie jest takie, jakie być powinno. Ale on jedzie, jedzie, jedzie!
Otóż wtedy, moi drodzy, odezwał się świerszcz. Zaświerkotał swoje przepotężne świrt, świrt, świrt, wtórując imbrykowi, zaświerkotał głosem tak zdumiewająco nieproporcjonalnym w stosunku do swojego świerszczego wzrostu, jeśli go porównać z wielkością imbryka (wzrostu? Przecież świerszcza nie było widać!), że gdyby w tej samej chwili rozpuknął się jak strzelba zbytnio naładowana prochem, gdyby na miejscu oddał życie rozświerkotując swoje maleńkie ciałko na pięćdziesiąt kawałków, wydałoby się to nam rzeczą naturalną i nieuniknioną, o którą świerszcz najusilniej się starał.
Tak oto dobiegał do końca występ solowy imbryka. Imbryk nie ustawał i zapał jego nie słabł; lecz świerszcz pochwycił pierwsze skrzypce i już ich nie wypuszczał. Chryste, jakże on świerkotał! Jego przenikliwy, ostry, świdrujący głos wypełniał cały dom i zdawał się mrugać niby gwiazdka w ciemnościach na dworze. Gdy świerkot wzmagał się, słychać w nim było jakiś nieopisany, drżący trel, który kazał podejrzewać, że gwałtowny entuzjazm zwala świerszcza z nóg i na powrót zmusza go do wstania. Jednakże świetnie się ze sobą zgadzali, ów świerszcz i ów imbryk. Refren piosenki wciąż był ten sam; i coraz głośniej, głośniej, głośniej śpiewali współzawodnicy.
Śliczna maleńka słuchaczka – gdyż śliczna w istocie była i młoda, acz nieco pulchna, co mnie osobiście bynajmniej nie przeszkadza – zapaliła świecę, zerknęła na kosiarza, który na szczycie holenderskiego zegara zbierał dość przeciętny urodzaj minut, i spojrzała w okno, gdzie z powodu ciemności nie dostrzegła nic, prócz odbicia własnej twarzy w szybie. Ja zaś uważam (a wy zgodzilibyście się ze mną, na pewno), że mogłaby długo spoglądać i nie zobaczyć nic nawet w połowie tak miłego oku. Kiedy wróciwszy usiadła na dawnym miejscu, świerszcz i imbryk, roznamiętnieni współzawodnictwem, nadal trwali przy swoim. Imbryk zaś w tym objawiał swą słabość, że nie umiał przegrać.
Zapanowało teraz podniecenie, jakie zwykle towarzyszy wyścigom. Świrt, świrt, świrt! Świerszcz wysforował się o milę naprzód. Mrum, mrum, mrum, mru-um! Imbryk dybie nań z oddali, jak wytrawny zawodnik. Świrt, świrt, świrt! Świerszcz bierze zakręt. Mrum, mrum, mrum, mru-um! Imbryk depce mu po piętach; ani myśli się poddać. Świrt, świrt, świrt! Świerszcz coraz żwawszy. Mrum, mrum, mrum, mru-um! Imbryk powolny i wytrwały. Świrt, świrt, świrt! Świerszcz zaraz go pognębi. Mrum, mrum, mrum, mru-um! Imbryk ani rusz nie da się pognębić. Aż wreszcie w zapale i harmiderze zawodów ich głosy tak się pomieszały, że tęższej trzeba by głowy niźli twoja lub moja, aby orzec z jaką taką stanowczością, czy to imbryk świerkotał, a świerszcz mruczał, czy może świerszcz świerkotał, a imbryk mruczał, czy też obydwaj razem świerkotali i mruczeli. Jedno wszelako nie budzi żadnych wątpliwości, to mianowicie, że imbryk i świerszcz, w tej samej chwili i dzięki jakowejś im najlepiej znanej umiejętności jednoczenia różnych materii, wysłały każdy swą pieśń o chwale domowego ogniska po promieniu świecy, co padał przez okno i potem dalej na ścieżkę. Światło zaś to, napotkawszy po drodze pewną osobę, która w tejże chwili zbliżyła się ku niemu poprzez mrok, wytłumaczyło jej wszystko w jednym mgnieniu, a potem zawołało: – Witaj w domu! Witaj nam, drogi!
Osiągnąwszy ów cel, imbryk, pobity na łeb, wykipiał i został zdjęty z ognia. Wtedy to pani Peerybingle podbiegła do drzwi, gdzie skrzyp kół wozu, stukot kopyt końskich, głos mężczyzny, susy podnieconego psa, który wpadał i wypadał z domu, oraz niespodziewane a tajemnicze pojawienie się niemowlęcia – gdzie wszystko to razem wywołało niebawem piekielne wprost zamieszanie.
Skąd wzięło się niemowlę lub też jak pani Peerybingle zdołała wejść w jego posiadanie w ciągu owego ułamka sekundy – w żaden sposób nie potrafię powiedzieć. Lecz faktem jest, że w ramionach jej spoczywało żywe niemowlę. Jakże dumna była z tego niemowlęcia, gdy tak szła do komina, pociągnięta tam łagodnie przez krzepkiego mężczyznę, znacznie od niej wyższego i starszego, który nisko musiał się schylać, aby ją pocałować. Ale warta była zachodu – nawet dla kogoś, kto by miał sześć stóp sześć cali wzrostu i podagrę.
– Och, wielki Boże, John! – rzekła pani Peerybingle. – Co też ta plucha z tobą zrobiła!
Plucha nie schlebiła jego urodzie, trzeba przyznać. Gęsta mgła ścięła mu się na rzęsach niczym kandyzowany szron i w połączeniu z blaskiem ognia zapaliła tęczę w jego bokobrodach.
– Hm, widzisz, Kropko – mówi powoli John odwijając jednocześnie szal z szyi i grzejąc ręce – nie jest to pogoda, jak letnią porą bywa. Więc co się tu dziwić?
– Wolałabym, John, żebyś mnie nie nazywał Kropką. Nie lubię tego – rzekła pani Peerybingle odymając usta w sposób, który najwyraźniej wskazywał, że lubi to, nawet bardzo lubi.
– A czymże ty jesteś, jak nie Kropką? – spytał John, spoglądając na nią z uśmiechem i swą potężną ręką i silnym ramieniem ściskając jej kibić tak lekko, że aż dziw. – Kropka i... – tu spojrzał na niemowlę – Kropka i reszta w pamięci... nie powiem do końca, bom gotów wszystko pomylić. Ale niewiele brakowało, a byłby mi się udał dowcip. Bardzo niewiele brakowało.
Wedle jego własnych relacji nader często znajdował się dosłownie o krok od powiedzenia czegoś szczególnie dowcipnego. Taki on już był, ten nieruchawy, powolny, zacny John; ten John tak ociężały ciałem i tak lekki sercem; tak szorstki na pozór, a tak delikatny w istocie; tak tępy na zewnątrz, a tak bystry w głębi duszy; nudny, a tak poczciwy. O matko naturo, obdarz dzieci swoje prawdziwą poezją serca, która kryła się w piersi, ubogiego woźnicy (gdyż był on tylko woźnicą), a radzi będziemy, aby mówiły słowami prozy i wiodły prozaiczny żywot; i radzi będziemy cię błogosławić, żeś nam przydała je na towarzyszy!
Miło było patrzeć na Kropkę, maleńką Kropkę z dzieckiem w ramionach – śliczniutkim dzieckiem. Miło było patrzeć na nią, gdy spoglądała w zalotnej zadumie na ogień, gdy przechylała swą kształtną, maleńką główkę w bok, ale tyle tylko, aby oprzeć ją w jakiś osobliwy sposób, na poły naturalny i na poły afektowany, lecz całkowicie ufny i pełen zadowolenia, o wielką niedźwiedziowatą postać woźnicy. Miło było patrzeć na niego, jak tkliwie a niezdarnie starał się otoczyć opieką tę delikatną istotę i uczynić ze swego dojrzałego wieku męskiego podporę stosowną dla jej kwitnącej młodości. Miło było patrzeć na Tilly Slowboy, która czekając w pewnym oddaleniu na dziecko, przyglądała się z aprobatą (choć lat miała zaledwie dziesięć i coś tam) tej trójce i stała z ustami i oczami szeroko otwartymi i głową wysuniętą do przodu, chłonąc w siebie ów widok, jakby to było powietrze. Niemniej miło było patrzeć na Johna-woźnicę, który usłyszawszy jakowąś uwagę Kropki o wyżej wzmiankowanym niemowlęciu, już chciał je dotknąć, lecz w pół drogi wstrzymał rękę – lękając się zapewne, że może maleństwo uszkodzić; i pochylony przyglądał mu się z bezpiecznej odległości z czymś w rodzaju pełnej zdziwienia dumy, takiej, jaką mógłby odczuwać dobroduszny brytan, gdyby przekonał się nagle, że jest ojcem młodego kanarka.
– Powiedz, John, czy on nie jest śliczny? Czy nie wygląda rozkosznie, kiedy śpi?
– Bardzo rozkosznie – odparł John. – Nadzwyczajnie rozkosznie. On chyba ciągle śpi, prawda?
– Mój Boże, John! Co też ty wygadujesz!
– Hm – rzekł John z namysłem. – Wydawało mi się, że ma oczka przeważnie zamknięte. Ojej!
– John! Aleś mnie przestraszył!
– Bo też on nie powinien tak oczkami wywracać! – powiedział zdumiony woźnica. – No, przecież nie powinien! Spójrz tylko, jak mruga, dwoma ślipkami naraz. I spójrz na jego buzię! Och, łapie powietrze niczym mała złota rybka!
– Wcale nie zasługujesz na to, żeby być ojcem, John – odparła Kropka z niepomierną powagą doświadczonej matrony. – Ale po prawdzie, co ty możesz wiedzieć o drobnych dolegliwościach trapiących niemowlęta Przecież ty, niemądry mężczyzno, nie znasz tych chorób nawet z nazwy. – Tu Kropka przytrzymała dziecko lewą ręką i obróciwszy je, klepnęła po pleckach, co było niezawodnym środkiem leczniczym na wszelkie dolegliwości; potem śmiejąc się pociągnęła męża za ucho.
– Prawda to, Kropko – odparł John zdejmując wierzchnie okrycie. – Święta prawda. Niewiele wiem o tych sprawach. Wiem za to, że wiatr dziś wieczór dmuchał z północo-wschodu, prosto w twarz.
– Och, racja, mój ty biedaku! – zawołała pani Peerybingle krzątając się żywo po izbie. – Tilly, potrzymaj nasze kochane maleństwo, a ja tymczasem wezmę się do roboty. Robaczek, mogłabym go na nic zacałować! Co ty wyprawiasz, Bokser! Kochane psisko. Nastawię tylko herbatę, John, a potem zaraz zajmę się paczkami, jak pracowita pszczółka. “Od rana do nocy pszczółka pracowała..." i tak dalej. Znasz to, John? Czy uczyli cię w szkole “Pszczółki", John?
– Uczyli, ale nie nauczyli – odparł John. – Choć kiedyś niewiele brakowało, a byłbym się nauczył. Ale i tak na pewno pokręciłbym wszystko.
– Cha! cha! cha! – roześmiała się Kropka. Nie słyszeliście nigdy śliczniejszego i weselszego śmiechu. – Co za kochana, droga tępa głowa z ciebie, John!
Nie sprzeciwiając się bynajmniej temu stwierdzeniu, John wyszedł zobaczyć, czy chłopiec z latarnią, tańczącą tam i sam za oknem niczym błędny ognik, zaopiekował się jak należy koniem; który to koń tak był gruby, że gdybym wam podał jego wymiary, nie uwierzylibyście mi na pewno; i tak był wiekowy, że dzień jego urodzin ginął w pomroce historii. Bokser, uważając snadź, że winien jest afekt całej rodzinie i domowi, a więc musi obdzielić nim wszystkich sprawiedliwie, wybiegał na dwór i znów wbiegał do domu z zadziwiającym wprost brakiem stateczności; to poszczekując uganiał się dokoła konia, którego wycierano u wrót stajni; to udawał, że rzuca się dziko na swą panią, po czym, istny żartowniś, stawał nagle jak wryty; to niespodzianie przytykał mokry nos do twarzy Tilly Slowboy, siedzącej z dzieckiem na niskim stołku obok komina, zmuszając ją tym do wrzasku; to kręcił się i kręcił w kółko przed kominem, a potem układał się na podłodze, jak gdyby do nocnego spoczynku; to znowu wstawał i wynosił na dwór ten swój śmiechu warty ogarek ogona, jak gdyby śpiesząc na z dawna umówione spotkanie, o którym nagle sobie przypomniał.
– No i proszę! Imbryk stoi już na blasze! – powiedziała Kropka krzątając się tak żwawo, jak dziecko, które bawi się w dom. – A tu mamy ćwiartkę szynki. Tu masło, tu pięknie wypieczony chleb, i tak dalej. Wezmę teraz kosz od bielizny i przyniosę paczki, jeśli je w ogóle przywiozłeś... gdzieś ty się podział, John? Tilly, nie upuść no mi tylko mojej pieszczotki do komina!
Musimy tu wyraźnie powiedzieć, że choć panna Slowboy obruszyła się żywo na przestrogę swej pani, to przecie posiadała rzadki i zdumiewający talent wciągania niemowlęcia w najrozmaitsze tarapaty; kilka zaś razy wystawiła na niebezpieczeństwo jego krótki żywot, czyniąc to w nader spokojny i sobie tylko właściwy sposób. Młoda ta dama miała postać tak chudą i patykowatą, że odzienie jej groziło bezustannie zsunięciem się z dwóch kołków kanciastych, czyli ramion, na których wisiało jak na wieszadle. Strój jej godny był uwagi, albowiem odsłaniał chwilami pewien spodni przyodziewek flanelowy osobliwej struktury; a także z tej racji, że w rejonie pleców pozwalał niekiedy dostrzec sznurówkę zgniłozielonej barwy. Ponieważ panna Slowboy trwała zazwyczaj w stanie zdumionego podziwu dla wszystkiego, co ją otaczało, a ponadto zatopiona była w wiecznej kontemplacji cnót doskonałych swojej pani i niemowlęcia, śmiało rzec można, iż małe pomyłki przez nią popełniane przynosiły chlubę zarówno jej głowie, jak sercu; a choć mniejszą przynosiły chlubę głowie niemowlęcia, jako że dzięki nim stykała się ona od czasu do czasu z sosnowymi drzwiami, szafami, poręczami schodów, oparciami łóżek oraz innymi ciałami obcymi, przecie pomyłki te wynikały jedynie z bezustannego zdziwienia, jakim napawało Tilly Slowboy dobrotliwe traktowanie i dostatek otaczający ją w tym domu. Albowiem zarówno linia męska, jak i żeńska rodu Slowboyów nie znana była światu i Tilly wychowywała się na koszt dobroczynności publicznej – ot, zwykła znajdka. A słowo to różni się od słowa “pieszczoszka" nie tylko swym brzmieniem, lecz także treścią, i znaczy coś zgoła innego.
Widok maleńkiej pani Peerybingle, która wróciła z mężem ciągnąc kosz i choć natężała wszystkie siły, nic nie robiła (gdyż on dźwigał ciężar), tak by was chyba rozśmieszył, jak rozśmieszał jego. Kto wie, czy nie ubawiłby także świerszcza; tak czy inaczej, świerszcz znowu zaczął świerkotać, bardzo głośno świerkotać.
– Ho-ho! Dzisiaj nasz świerszcz weselszy jest chyba niż zwykle – ozwał się John wymawiając słowa w właściwy sobie, powolny sposób.
– I na pewno przyniesie nam szczęście. Zawsze tak jest, John. Świerszcz za kominem to najszczęśliwsza wróżba na świecie.
John spojrzał na żonę w taki sposób, jak gdyby mu prawie przyszło do głowy, że jest ona jego najważniejszym świerszczem, i w duchu przyznał jej rację. Ale było to snadź jedno z jego szczęśliwych ocaleń, gdyż nic nie powiedział.
– Pierwszy raz usłyszałam jego wesoły głosik tego wieczora, kiedyś mnie tu przyprowadził, John – kiedyś mnie wprowadził do mojego nowego domu jako jego malutką panią. Blisko rok temu. Pamiętasz, John?
O, tak. John pamiętał. No chyba!
– Świerszcz tak mnie wtedy serdecznie przywitał! Zdawało mi się, że słyszę w jego świerkocie obietnicę i zachętę, całkiem jakby mi chciał powiedzieć, że będziesz dla mnie dobry i wyrozumiały, że nie będziesz żądał (czego naprawdę się wtenczas obawiałam), aby twoja młoda, głupiutka żona miała starą i mądrą głowę na karku.
John pogłaskał w zamyśleniu ów kark, a potem głowę, jak gdyby chciał rzec: “Nie, nie, nigdy czegoś takiego nie żądałem; zawsze byłem rad, że głowa i kark są takie, jakie są". I co mu się dziwić. Były nadzwyczajnie kształtne.
– Świerszcz mówił prawdę, John, kiedy mi tak świerkotał. Bo jesteś, wiem o tym, najlepszym, najtroskliwszym, najczulszym mężem. Znalazłam szczęście w tym domu, John. I za to kocham świerszcza.
– W takim razie ja też go kocham, Kropko – powiedział woźnica.
– Kocham go za to, żem go tak często słyszała, i za te wszystkie myśli, na które naprowadził mnie jego cichutki świerkot. Bywało, że o zmroku, kiedy czułam się trochę samotna i trochę przygnębiona... zanim maleństwo przyszło na świat i samą swoją obecnością rozweseliło cały dom... kiedy myślałam sobie, drogi, jaki byłbyś osamotniony, gdybym umarła, i jak ja bym była nieszczęśliwa, gdybym wiedzieć mogła, żeś mnie stracił... wtedy wesołe świrt, świrt, świrt za kominem przypominało mi o innym cichutkim głosie. I na samą myśl, że może usłyszę wkrótce ten głosik, mój smutek rozwiewał się jak dym. A gdy ogarniał mnie lęk (lękałam się tego kiedyś, byłam taka młoda), że będziemy niedobranym małżeństwem, bo taki jeszcze ze mnie dzieciuch, a ty jesteś bardziej moim opiekunem niż mężem, i że choćbyś się nie wiem jak starał, nie zdołasz mnie pokochać, jak tego pragnąłeś, jak to sobie wyobrażałeś – wtedy świerkot świerszcza rozweselał mnie, dodawał mi otuchy, wiary w siebie. O tych sprawach myślałam, kochany, kiedym dziś wieczór czekała na ciebie. I za to wszystko kocham świerszcza.
– Ja go też kocham – powtórzył woźnica. – Ale, Kropko! Ja miałbym pragnąć, miałbym wyobrażać sobie, że cię zdołam pokochać? Co też ty mówisz! Pokochałem cię, Kropko, na długo przedtem, zanim cię tu przyprowadziłem, ażebyś została maleńką panią świerszcza.
Na króciutką chwilę położyła dłoń na jego ramieniu i podniosła ku niemu wzruszoną twarzyczkę, jak gdyby chciała mu coś powiedzieć. Już w następnym momencie klęczała na podłodze obok kosza, przemawiając z żywością i całkiem, zda się, zaprzątnięta paczkami.
– Niewiele ich dzisiaj przywiozłeś, John, ale widziałam dopiero co jakieś duże przesyłki przymocowane z tyłu do wozu. A choć więcej może z nimi kłopotu, zysk przynoszą nie mniejszy. Nie mamy tedy powodu narzekać. Zresztą rozwoziłeś pewnie paczki po drodze, prawda?
– A jakże, i to nawet sporo – odparł John.
– Och, a cóż to za okrągłe pudło? Mój Boże, John, przecież to jest tort weselny!
– Już tam kobieta zawsze taką rzecz odgadnie! – zawołał John z podziwem. – Mężczyzna nigdy by na to nie wpadł. Głowę dam, że choćby kto zapakował tort weselny w skrzynkę po herbacie, w składane łóżko, w baryłkę po solonym łososiu albo coś takiego, kobieta natychmiast wszystkiego by się domyśliła. Zgadłaś, Kropko. Jeździłem po ten tort do cukiernika.
– Ojej, a waży chyba z cetnar! – zawołała Kropka próbując z wielkim niby to wysiłkiem podnieść pudło. – Czyje to? Komu masz oddać?
– Przeczytaj adres po drugiej stronie – rzekł woźnica.
– Niemożliwe. John! Mój Boże!
– Tak, Kropko. Kto by to pomyślał!
– Nie chcesz chyba powiedzieć – nie dawała za wygraną Kropka, siadając na podłodze i potrząsając głową – że tort jest dla Gruffa i Tackletona, fabrykanta zabawek?
John kiwnął głową.
Pani Peerybingle również kiwnęła głową, i to najmniej z pięćdziesiąt razy – nie na znak zgody, lecz w niemym, pełnym współczucia zdumieniu; zaciskając jednocześnie wargi z całej ich maleńkiej siły (nie zostały one stworzone do zaciskania, tego jestem najzupełniej pewien) i w osłupieniu wpatrując się i wpatrując w zacnego woźnicę. Tymczasem panna Slowboy, która posiadała zdolność mechanicznego powtarzania dla rozrywki niemowlęcia strzępów prowadzonej właśnie rozmowy – ogałacając ją przy tym z wszelkiego sensu i zmieniając w rzeczownikach liczbę pojedynczą na mnogą – zapytywała młodą tę istotkę: Czy torty naprawdę należą do Gruffów i Tackletonów, fabrykantów zabawek? Czy niemowlę jeździłoby do cukierników po torty weselne i czy jego matki zawsze poznają pudła, które ojcowie przywożą do domów? I tak dalej.
– A więc stało się – powiedziała Kropka. – Ach, John, chodziłyśmy razem do szkoły.
Może myślał o niej lub prawie że myślał, jak też wyglądała w tym szkolnym okresie. Przypatrywał jej się bowiem w pełnym zadumy ukontentowaniu, ale nie odpowiadał.
– I on taki jest stary! Taki dla niej nieodpowiedni! Słuchaj, John, o ile lat starszy jest od ciebie Gruff i Tackleton?
– O tyle, o ile ja wypiję dziś więcej filiżanek herbaty na jednym posiedzeniu, niż Gruff i Tackleton zdołałby wypić w cztery wieczory – odparł dobrodusznie woźnica przysuwając krzesło do okrągłego stołu i sięgając po szynkę.
– Jeśli idzie o jedzenie, jem doprawdy niewiele. Ale tę odrobinę, moja Kropko, zjadam ze smakiem.
Nawet to przekonanie, któremu dawał zwykle wyraz w porze posiłków, owo nieszkodliwe złudzenie, któremu ulegał (gdyż krnąbrny jego apetyt kłam zadawał powyższym słowom), nie wywołało tym razem uśmiechu na twarzy maleńkiej Kropki. Stała pośród paczek odsuwając powoli nogą pudło z tortem weselnym, a choć oczy miała spuszczone, ani razu nie spojrzała na swój maluchny bucik, o który tak się zazwyczaj troszczyła. Zatopiona w myślach stała więc, niepomna ani na herbatę, ani na Johna (choć ów przywoływał żonę, a nawet zastukał nożem w stół, aby ją wyrwać z zadumy); dopiero gdy wstał i dotknął jej ramienia, spojrzała na niego, potem zaś wróciła spiesznie na swoje miejsce za stołem, śmiejąc się z własnej opieszałości. Ale nie tak, jak śmiała się przedtem. Rodzaj i brzmienie tego śmiechu zgoła były inne.
Świerszcz także przestał świerkotać. Pokój wydawał się teraz mniej wesoły niźli przed chwilą. Ach, bez żadnego porównania!
– Czy to już wszystkie paczki, John? – spytała Kropka przerywając długie milczenie, które zacny woźnica wykorzystał, aby dowieść pierwszej części swego ulubionego twierdzenia, a mianowicie jadł ze smakiem – acz nie dałoby się powiedzieć, że jadł niewiele. – Czy to już wszystkie paczki, John?
– Wszystkie – odparł John – Ojej... nie... przecież.... – jęknął odkładając nóż i widelec i wciągając w piersi potężny haust powietrza. – Słowo daję, na śmierć zapomniałem o starym jegomościu!
– O jakim starym jegomościu?
– O tym na wozie – odparł John. – Kiedym go ostatni raz widział, spał zagrzebany w słomę. Prawie że sobie o nim przypomniałem już dwa razy, odkąd wróciliśmy do domu, ale potem znowu wypadł mi z pamięci. Hej! Hop tam! Obudźże się, człowieku! Mój złociutki!
Te ostatnie słowa John wykrzykiwał na podwórzu, gdzie wybiegł ze świecą w ręku.
Gdy panna Slowboy zasłyszała tajemniczą jakąś wzmiankę o starym jegomościu, który to zwrot wywołał w jej obałamuconej wyobraźni pewne skojarzenia natury religijnej, tak się przestraszyła, że powstawszy spiesznie z niskiego krzesła przy kominie, aby szukać opieki w bliskości swej pani, i natknąwszy się w drzwiach na nieznajomego starca, instynktownie zaatakowała go, czy też raczej ubodła jedynym orężem, jaki miała w ręku. A ponieważ zdarzyło się, iż orężem tym był młodziuchny Peerybingle, wynikł stąd wielki gwałt i zamieszanie, które dzięki pojętności Boksera zaczęły szybko przybierać na sile.
Otóż wierny ten pies, przezorniejszy niźli jego własny pan, strzegł, jak się zdaje, pogrążonego we śnie starego jegomościa, a to z obawy, że ów oddali się unosząc kilka młodych topoli przywiązanych z tyłu do wozu; teraz zaś nadal bacznie staruszka pilnował, znęcając się nad jego getrami i przypuszczając zacięty szturm do guzików.
– Taki z ciebie, panie, śpioch – rzekł John, gdy przywrócono jaki taki spokój (przez cały ten czas nieznajomy stał z odkrytą głową na środku pokoju, zupełnie nieruchomo) – żem już chciał spytać, gdzie podziałeś pozostałych sześciu Braci Śpiących. Tylko że byłby to dowcip, więc na pewno wszystko bym pokręcił. Ale niewiele brakowało – zaśmiał się cicho woźnica – bardzo niewiele!
Nieznajomy, który miał długie siwe włosy, rysy twarzy piękne i jak na starego człowieka osobliwie zuchowate i wyraziste oraz czarne, przenikliwe, bystre oczy, rozejrzał się po izbie i poważnym skinieniem głowy przywitał żonę woźnicy.
Strój jego był dziwaczny i staroświecki, zgoła przedpotopowy, całe zaś odzienie miało barwę brązową. Stary jegomość trzymał w ręce gruby brązowy kij czy też laskę. Gdy stuknął nią w podłogę, laska otworzyła się i zmieniła w krzesło, na którym to krześle staruszek usiadł zachowując niezmącony spokój.
– No i proszę! – zwrócił się woźnica do żony. – Tak go znalazłem, siedział przy drodze. Sztywny niczym kamień milowy. I prawie tak głuchy.
– Jak to, John? Siedział pod gołym niebem?
– Pod gołym niebem – odparł woźnica. – Akurat się zmierzchało. Powiedział: “Opłata za przejazd" i dał mi osiemnaście pensów. Potem wsiadł na wóz. No i tym sposobem tu trafił.
– Och, zabiera się chyba do wyjścia – rzekł Kropka. Gdzie tam. Zabierał się, ale do mówienia.
– Mam zaczekać, jeśli łaska, póki się po mnie nie zgłoszą – powiedział łagodnie staruszek. – Proszę, nie krępujcie się mną.
Co oznajmiwszy, wyciągnął okulary z jednej, książkę zaś z drugiej ogromnej kieszeni surduta i bez pośpiechu wziął się do czytania. Przy czym tyle sobie robił z Boksera, co z oswojonego jagnięcia.
Woźnica i jego żona, mocno zakłopotani, wymienili spojrzenia. Nieznajomy podniósł głowę i przenosząc wzrok z Kropki na Johna spytał:
– Czy to twoja córka, zacny człowieku?
– Żona – odparł John.
– Powiedziałeś siostrzenica? – spytał nieznajomy.
– Żo-o-ona! – wrzasnął John.
– Doprawdy? – mruknął staruszek. – Nie mylisz się? Bardzo młoda!
Po czym wrócił spokojnie do swej książki, lecz nim zdążył przeczytać dwie linijki, znów sobie przerwał przemawiając tymi słowy:
– Dziecko też twoje?
John odparł mu gwałtownym skinieniem głowy, które posiadało moc odpowiedzi twierdzącej wygłoszonej przez morską tubę.
– Dziewczynka?
– Chło-o-opiec! – ryknął John.
– Też pewnie bardzo młody, co?
Tu pani Peerybingle natychmiast się wtrąciła:
– Dwa miesiące i trzy dni. Szczepiony okrągłe sześć tygodni temu. Doskonale to zniósł, robaczek. Doktor powiada, że jest wyjątkowo udanym dzieckiem. Pod względem rozwoju dorównuje dzieciom w piątym miesiącu życia. Aż człowieka zdumiewa, jak wszystko rozumie. Pewnie się to panu wyda niemożliwe, ale już próbuje się podnosić.
W tym miejscu zadyszana młodziutka matka, która wykrzykiwała te krótkie zdania staremu jegomościowi prosto do ucha, aż jej śliczna twarzyczka całkiem spąsowiała, podsunęła mu dziecko pod nos jako dowód niezbity i triumfujący. Tymczasem Tilly Slowboy, która coś tam pod nosem wyśpiewywała – niby jakieś cudaczne życzenia pomyślności, jęła pląsać z iście cielęcym wdziękiem wokół nieświadomego tej sceny niemowlęcia.
– Słyszycie? Przyszli po niego! – zawołał John. – Ktoś stoi na progu. Tilly, otwórz drzwi!
Ale zanim Tilly zdołała wykonać polecenie, drzwi otworzyły się od zewnątrz. Były to bowiem drzwi prymitywne, zamykane na zasuwę, którą odsunąć mógł każdy, kto miał na to ochotę. Ochotę zaś miewało wielu, jako że...”

Archiwum bloga