piątek, 27 listopada 2015

Psychiczna samotność. Nad otwartą trumną

Istnienie 9
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi
Rozdział 4
27 listopada.
Ćd
Smutno mi – PADA i z roweru nici, nie dobrze, bo coś ostatnio mam za wysoki cukier.
Wczoraj wieczorem byłam w szoku, co prawda pogrzeszyłam, no, ale w końcu życie nie może być platynowe - zimne i szare a 5 ptasich mleczek to nie aż taki grzech jak na całe miesiące rygorów i wyrzeczeń.
Gdybyś, choć usta miał słodkie Ty, za którym tęsknię od tej nocy listopadowej, gdy deszczu krople zastygły milcząco na parapecie. Troszkę szeleściły jak próbowałam zważyć czy mam prawo i zamilkły na zawsze, gdy uznałam, że go nie mam.
Nigdy nie miałam prawa do niczego. 
Nawet wtedy, gdy dostawałam prezent – taki na zawsze", czułam gdzieś podskórnie, że był podarowany mi z litości a nie z miłości.
~~~~~~~
 Pomyśl czy dostałeś w życiu cokolwiek z miłości?
Ciekawe pytanie trzeba by poszperać we wspomnieniach a przecież najczęściej wracają te bolesne, bo ból był pod spodem każdej radości.
Nawet wtedy, gdy wiedziałam, że zapracowałam/celowo unikam słowa zasłużyłam/na wyróżnienie, nagrodę, pochwałę, czy wysoką ocenę zawsze mimo zadowolenia był ból, bo nie było, z kim podzielić się tym sukcesem.
Nie miałam nigdy nikogo, kogo by to obchodziło, kto umiałby ze mną zaśmiać się, lub choćby zadumać. 
To był zwykle taki chłód jak Królowej Śniegu intencje humanitarne, ale nie czułam w nich okruchu serca.
Zimy zawsze były chłodne i smutne wtedy, gdy miałam 9 lat też.
Robiło się smutno z pierwszymi jesiennymi deszczami.
Nie można było wchodzić na kosztelę, gdzie liście otulały spokojem i ciszą, nawet zamocowana dykta udająca dach nie wytrzymywała deszczu.
Worki od ziemniaków, trochę chroniły przy mżawce, ale zimno się robiło ręce grabiały i nawet książek nie dało się czytać.
W przedszkolu tak naprawdę było nie do wytrzymania dzieciaki wrzeszczały, śpiewały, hałasowały a ja lubiłam spokój.
Trzeba było się zaszywać w najczarniejszy kąt, żeby odciąć się od tego zgiełku.
To zabawne właściwie ja zawsze zimą byłam taka wycofana, ukryta – zawsze – nawet później u cioci. Nawet jeszcze później we własnym domu – zimy zawsze były ciężkie i takie są do dzisiaj.
Lato pozwalało na kontakt z przyrodą, którą zawsze kochałam – zima ograniczała te możliwości.
~~~~~~~
Przysyłasz mi raz na miesiąc sms’a, zawsze jakieś życzenia, albo lakoniczną informację.
Ostatni „<3 od zakochanego Jacka”.
Zastanawiam się, co Ty sobie wtedy myślisz, może masz jakiś grafik, że np. 26 wysyłasz do mnie a w inne dni do innych.
Jeśli to nie sprawi kłopotu – przysyłaj mi 27 – może uda Ci się zahaczyć o moje urodziny. 
Byłoby miło, bo na urodziny już nikt wierszy do mnie nie pisze.
Choć ja kiedyś pisałam z serca. - Jak to było?
…………………..
„Na urodziny wierszy się nie pisze
One są w naszych sercach
i naszych marzeniach,
a gdy jesteśmy bardzo starzy,
to się nam wtedy tylko zdaje,
że świat posmutniał i poszarzał
i że poezji nie ma wcale
w naszych duszach.”
~~~~~~~
Zimą gra smętna muzyka w płatkach śniegu, co kraczą za oknem i gdy drewno trzaska iskrami w kominku żałośnie swój ostatni senny koncert. A myśl się tłucze jak ćma po nocy, gdzie dziś są te kochane oczy, gdzie serce bije smutne lodowate, gdzie wiatr przygina do ziemi tę chatę, która już stara spróchniała i licha? Gdzie jesteś ojcze tych samotnych dzieci, którym dziś gwiazda już żadna nie świeci.
…………………
Przewędrowałeś świata szmat,
przybyło znowu parę lat.
Włosy szronem się pokryły,
buty się dziwnie skoślawiły.
Pragnąłeś ognia pod kominkiem,
chrupiącej kromki chleba z kminkiem.
Powiedz mi, co dziś z tego masz?
Jakieś marzenia utracone
nadzieje całkiem zagubione.
Swój własny świat w jakimś M3,
Szare, wyblakłe niczyje sny.
Tych kilka wspomnień z młodych lat.
Strudzoną zatroskaną twarz.
……………………….
Powiedź mi, kiedy ostatni raz,
 poczułeś wątły miłości smak?
Kiedy sprawiłeś, że czyjeś oczy,
Rozbłysły jak brylanty gwiazd w nocy?
A Twoja WOLNOŚĆ zdradź kochany,
W jakie ją dziś oprawiasz ramy.
Co jest Ci wolno, a co nie?
Wiesz jeszcze, co się szczęściem zwie?
Wiesz, czym jest miłość, gdy pamięć wraca?
Wiesz, komu służy Twoja praca?
……………..
Smutny jest znowu ten mój wiersz,
może takiego właśnie chcesz?
................
Spróbuj odnaleźć
pośród wspomnień - takie
co śmiechem twarz wyzłoci
i rozpromieni szare oczy.
A później wróć do swego życia
i licz dokładnie chwile te,
w których nie będzie Ci już źle.
Cóż Ci poradzę na Twą biedę,
może po prostu,
znów kochaj siebie.
~~~~~~~
Jakie to proste – proste jak sztuka samotności, gdy takie masz, życie, że miłość nie jest Tobie przeznaczona i nikomu się nie chce Ciebie kochać, musisz kochać siebie samego i ja to już wtedy wiedziałam, wtedy, gdy miałam dziewięć lat.
Wtedy jednak była jeszcze wątła nadzieja, że może przyjdzie do mnie niespodziewanie jakiegoś pięknego dnia, przycupnie obok i pozwoli się do siebie przytulić, pocałuje we włosy.
Wiara w to pozwalała przetrwać nie jedną koszmarną zawieruchę.
~~~~~~~
Dzieci zwykle przeżywają o wiele silniej każdą porażkę, gdy nie mają nikogo, kto by tę ich rozpacz utulił. Muszą się trzymać, nie dają poznać po sobie jak bardzo je boli psychiczna samotność, bo boją się, że nawet Ci, którzy mają dla nich odrobinę sympatii, mogą przestać je lubić i już wtedy nawet pies z łysą nogą się za nimi nie obejrzy, gdy się gdzieś potkną, czy ktoś rzuci w nie kamieniem – nikt nie poda im przyjaznej dłoni. 
Będą całkowicie sami skazani tylko na siebie. 
Psychiczna samotność jest bardzo okrutna, wiedzą to Ci, których dotykała swym lodowatym ramieniem.
~~~~~~~
Ni stąd ni zowąd spadł z kredensu krucyfiks Jezusa na krzyżu. 
Obie z babcią siedziałyśmy w pokoju. Światło było zgaszone, bo babcia tak lubiła wypoczywać i właśnie wtedy spadł.
Ręce oderwały się od krzyża i zawisł nogami do góry.
Wtedy babcia powiedziała – chyba ktoś umarł.
~~~~~~~
Nie dość, że byłam sierotą - mama gdzieś w świecie a ona mi tu z taką wyrocznią – przeraziłam się.
Dopiero, co niedawno byłyśmy na pogrzebie cioci Wikty a tu babcia takie rzeczy mówi.
Babcia jak coś takiego powiedziała należało się bać. 
Ona wyczuwała takie rzeczy. Faktycznie 2 dni później dowiedziałyśmy się, że ciocia Kobuska tak wszyscy na nią mówili umarła.
Lubiłam ją, bo zawsze jak przychodziła przynosiła mi jakieś słodycze. Tego roku ciągle ktoś znajomy umierał, jakiś trefny rok to był.
Babcia miała taką bardzo inteligentną i zadzierającą nosa rodzinę Poleskich, ze strony jej zamordowanego w Oświęcimiu męża a mojego dziadka, którego nie dane było mi poznać. 
Mieszkali w pięknej kamienicy na rogu Poniatowskiego i Armii Czerwonej – wtedy – wiadomo później zmieniono ją na Zamkową. Pamiętam, bo raz do roku chodziłyśmy tam do kogoś na imieniny. Babcia wtedy ubierała i mnie i siebie bardzo odświętnie. 
Kupowała kwiaty i jakiś prezent. Byli tam chłopcy – jeden w moim wieku drugi starszy. 
Obaj chodzili na prywatne lekcje muzyki i zawsze grali Szopena na ogromnym fortepianie stojącym na środku wielkiego salonu. 
Ze mną nigdy tam nikt nie rozmawiał, traktowano mnie jak ubogą krewną. Najczęściej siedziałam jak trusia obok babci. Czasami dostawałam jakiś pyszny kawałek ciasta na talerzyku – słuchałam dorosłych a w rozmowach i wyczuwałam jakiś gigantyczny szpan rozmówców. Tylko babcię, to nie brało ona zawsze była sobą.
Mnie było to jednak kompletnie obojętne, bo w tym domu była nie wiem ciotka chłopców, – czyli może siostra taty Poleskiego. 
Chyba to on miał takie największe aspiracje artystyczne.
Ta ciotka miała na imię Renia i gdy ją pierwszy raz zobaczyłam mogła mieć ok 18/20 lat maksymalnie. 
Miała okropnie skrzywioną twarz, nigdy wtedy ani nigdy później nie widziałam nikogo z taką twarzą.
Nie było na niej śladów jakiegoś wypadku. 
Wyglądało jakby była tylko na twarzy bardzo sparaliżowana, choć mówiła trochę nosowo, jak ludzie z zajęczą wargą, ale mrugała, uśmiechała się normalnie. Patrzyłam na nią i bardzo jej współczułam. 
Była jedynym człowiekiem, który mógł według mnie być człowiekiem bardziej ode mnie nieszczęśliwym.
Wtedy, jako dziecko myślałam, że pewnie nie pożyje za długo, bo psychicznie tej swojej szpetoty nie wytrzyma.
Myliłam się jednak, żyła bardzo długo czasami wiele lat później spotykałam ją w mieście. Udawała, że mnie nie zna nigdy nawet nie uśmiechnęła się do mnie. Była bardzo posępna.
Była tam też śliczna dziewczyna z bardzo kontrowersyjną urodą, bo miała wyjątkowo długi nos, ale reszta była tip, top. 
Wysoka, szczupła, długie kasztanowe włosy, piwne oczy – studiowała w ASP i jak każda studentka tej uczelni była kompletnie szalona. Później gdzieś wyjechała, może zmieniła nazwisko – nie mam pojęcia. 
Piszę o tej rodzinie, bo zupełnie dzisiaj nie pamiętam twarzy pana domu, nawet nie wiem czy on wtedy żył jeszcze czy nie. 
Chłopców pamiętam - szare garniturki, białe koszulki, wełniane pulowerki w kratę. Ojca nie. 
Któregoś dnia w tej właśnie 3 klasie babcia powiedziała mi, że idziemy do Poleskich na pogrzeb. Chyba zapytałam, kto umarł. Chodziłam z babcią na pogrzeby rodziny, póki, co tej dalszej, więc nie byłam zaskoczona. Śmierć była mi znana teoretycznie. Tego dnia, gdy weszłyśmy do domu Poleskich panował już na klatce schodowej jakiś dziwny zaduch. Pierwszy raz byłam na tzw. wyprowadzeniu zwłok z domu. Trzymałam babcię kurczowo za rękę, żeby się nie zawieruszyć, bo ludzie stali już na schodach na pierwsze piętro. Babcia przepchnęła się przez czekający tłum i weszła ze mną do mieszkania. W życiu nie sądziłam, że poprowadzi mnie do otwartej trumny tego nieboszczyka. Pamiętam jego bladą martwą twarz z taką kompletnie obojętną miną. To był moment, gdy z zaskoczenia niechcący skierowałam wzrok na tę trumnę i jego twarz znalazła się może pół metra ode mnie. Nic więcej z tego pogrzebu nie pamiętam, nawet nie wiem czy byłyśmy na nim.
Straciłam przytomność i chyba długo mnie cucili i uspokajali, bo dostałam jakiejś histerii i nie mogłam się uspokoić.
Gorzej ten człowiek śnił mi się po nocach przez wiele lat. 
Jak mi się śnił zawsze budziłam się z bólem kującym serca. Długo nikomu o tym nie mówiłam. Jednak któregoś dnia serce zaczęło mnie kłuć w ciągu dnia i to kłucie było tak silne, że nie mogłam aż oddychać. 
Położyłam się na pianinie w przedszkolnej bawialni, bo myślałam, że za chwilę umrę. Oczywiście znalazła mnie pani Maria z talerzem zupy. Bajeczko, czemu tak leżysz na pianinie? Z trudem wydukałam, że serce mnie boli i nie mogę nic jeść, bo mnie mdli. 
Pani Maria zabrała mnie do kuchni, dała mi „złotych kropli” na serce i musiała powiedzieć babci, bo ta zabrała mnie do doktora Pieszaka, który mieszkał niedaleko przedszkola na Partyzanckiej – tego samego, który odbierał poród mojego brata i mnie w Łodzi u dziadków. Tego, któremu mój ojciec zagroził, że jak „zmarnuje mu 2 dziecko, żywy z tego porodu nie wyjdzie”. Ponoć siedział pod drzwiami pokoju, w którym mama mnie rodziła z naładowanym pistoletem. Doktor Pieszak przebadał mnie, osłuchał stetoskopem i stwierdził, że chyba mam nerwicę serca, dał mi skierowanie na dalsze badania w szpitalu. Babcia codziennie pytała mnie czy serce mnie jeszcze kłuje, mimo tabletek, jakie jadłam a ja byłam przekonana, że w tym szpitalu nic mi nie pomogą. Kłamałam babci, że mi przeszło całkiem, choć nie całkiem mi przeszło, ból zelżał i rzadziej się zdarzał, ale szczególnie, gdy miałam jakieś traumatyczne przeżycia wracał i często się nasilał przez kilka dni.
 Trzeba było sobie jakoś z tym radzić,/robiłam to również jak już byłam wiele starsza/ 
zamykałam oczy i wyobrażałam sobie galopujące konie, to było cudowne uczucie i po chwili zwykle ból przechodził.

wtorek, 17 listopada 2015

Mój nowy stary zwierzak.

Istnienie 9
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi
Rozdział 4
17 listopada.
Ćd
 Wrócę jeszcze do cioci Wikty, tej damy z Łodzi, u której ściągnęłam sobie na buzię rozgrzaną maszynkę z gotującym mlekiem. 
Widzicie jak to jest przy takich traumach zapominamy o sympatycznych momentach, które zdarzają nam się w tych samych miejscach. 
Ciocia Wikta, która jak pisałam już chyba, że jeśli faktycznie była moją bardzo daleką cioteczką a nie tylko mamą wujka Leszka przyjaciela mojego taty od kart, więc ona jak teraz sądzę miała jakieś wyrzuty sumienia od czasu tego nieszczęsnego mleka, które mnie poparzyło i starała się zawsze jakoś mi wynagrodzić cierpienie tamtego dnia. 
Już rok po tym zdarzeniu podarowała mi najmniejszego słonika z kolekcji na pianinie, bo widziała, jak na te słoniki patrzę. 
Następnego roku dostałam od niej cudną lalkę śpiącą, która zdobiła jej kanapę w salonie. 
Później dała mojej mamie cudny materiał na sukienkę dla mnie. Został z jej sukienki i miałyśmy dzięki temu takie same sukienki. Pierwszego roku, gdy mama później wyjechała i przyjechałyśmy do cioci Wikty z babcią po cmentarzu dostałam od niej mój pierwszy złoty pierścionek. 
Pamiętam go dobrze, choć chyba w 3 klasie jedna z moich koleżanek wyłudziła go ode mnie. Niby na jeden dzień, później powiedziała, że jej zginął i straciłam go na wieki. A na klasowym zdjęciu wygląda na takie niewiniątko – fotografia dzieci, często jest złudna.
Już nie pamiętam dalszych prezentów, ale wierzcie mi każdego roku coś od cioci dostawałam i zawsze były to cenne prezenty. 
Na komunię dostałam cudny łańcuszek z matką boską z kryształu. Jednak to, co mi przypomniało ciocię Wiktę to ten lis na jej wybujałym biuście. 
Ze 3 dni temu miałam taki sen, że ciocia dała mi tego lisa. Obudziłam się i zaczęłam się zastanawiać jak to było? 
Tak, tak. Dała mi lisa i ja go chyba gdzieś mam jak go mole nie zjadły. 
Pamiętam, że jak szłam do cioci to babcia mi go zapakowała w taką torbę foliową, co się z niej rurką wyciskało powietrze i ten lisek wyglądał po tej operacji bardzo biednie. 
Natomiast teraz przypomniało mi się jak to było z tym liskiem. Przyjechałyśmy do cioci, gdy byłam w trzeciej klasie a ona cała w skowronkach już od drzwi uśmiechnięta zaczęła mnie całować, gdzie popadło i mówiła – mam cudny prezent dla ciebie. Kazałam go zrobić mojemu kuśnierzowi – teraz będziesz Bajeczko prawdziwą damą. Wręczyła mi małego liska – był mnie więcej o połowę mniejszy od tego jej, ale był taki cudny, że się popłakałam. 
"Czemu płaczesz zapytała?" Tak mi go żal. No, co ty on i tak nie żyje a teraz, chociaż możesz się nim bawić i polubić go nawet po śmierci. Masakrycznie to brzmiało, ale w dniu Wszystkich Świętych wszystko uchodziło. 
"Chcesz go zapytała cioteczka?" Tak bardzo dziękuję – ucałowałam ją. 
Gdy poszłam wiele lat później do cioci Todźki lisek był w tej torbie bez powietrza na półce ciocinej szafy. Gdy się od niej wyprowadziłam liska zabrałam i trafił w końcu do dębowej szafy w garażu, cały czas bez powietrza. Wiecie, co odpakowałam tę torbę po blisko 50 latach wyglądał strasznie, ale mole go nie jadły. Powiesiłam na sznurku w garażu a gdy tam zajrzałam po 2 dniach myślałam, że padnę – wyglądał jak nowy.

Życie ciągle nas zaskakuje – po tylu latach i tak fajnie wygląda. Wiem, wiem, że to niehumanitarne traktowanie zwierząt - ale nigdy go nie wyrzucę, bo to jest mój prezent z dzieciństwa.
Jadę na rower jak wrócę dopiszę dalszy ciąg.
Ćd
 Smutno mi – PADA i z roweru nici, nie dobrze, bo coś ostatnio mam za wysoki cukier. 
Wczoraj wieczorem byłam w szoku, co prawda po grzeszyłam, no, ale w końcu życie nie może być monotonne i 5 ptasich mleczek to nie aż taki grzech przecież.
O matko, jakie to nie sprawiedliwe, ale wymyśliłam, że będę się traktowała elektro ukłuciami, co ponoć zmniejsza ilość cukru. Chciałam też kupić morwę białą w tabletkach może to obniży mi cukier dodatkowo. 
Moje tabletki chyba znudziły się mojemu organizmowi i po prostu chyba przestały działać. Chciałam dzisiaj też pojeździć wysiłek ma zmniejszać cukier. Aż się boję go zmierzyć. No 154 jak cię mogę wczoraj wieczorem było więcej niż 2 x tyle.
………………………..
Wrócę do liska i cioci Wikty, bo wpisuje się w moje 9 Istnienie. Latem byłyśmy z babcią zaproszone na weekend na Kały, gdzie cioteczka Wikta miała małą murowaną chatkę na ogromnej działce przypominającej sad. 
Wujka Leszka, czyli syna cioci znałam już od dawna pojawiał się i znikał w czasie moich wizyt u cioci. Był już żonaty. Miał 2 córki. Córki i żonę poznałam później, bo ciocia Wikta jakoś nie przepadała za Lucynką, żoną Leszka. Pamiętam, że wujek Leszek przywiózł mnie na Kały swoim samochodem z ogromną ilością jedzenia, które było poukładane na mnie, bo było go tyle. Babcia miała szczęście i komfort, bo jechała na przednim siedzeniu. Wujek Leszek miał jakiś dziwny ten samochód, pamiętam, że był to pierwszy samochód z otwieranym dachem, jaki widziałam. Choć wtedy wujek nie chciał go otworzyć, bo mówił, że mu zakupy wyfruną. 
Wujek był zabójczy, miał niesamowite poczucie humoru – zawsze jak pamiętam się w nim kochałam, choć był prawie w wieku mojego ojca. 
Jak można było się w nim nie kochać, był taki przystojny. 
Wysoki, zgrabniutki, zawsze uśmiechnięty, czasami zamyślał się i mówił – Jurek byłby taki szczęśliwy jakby mógł Cię teraz widzieć. 
W jego oczach zawsze wtedy był taki smutek, jakby krył w nich najczarniejszą tajemnicę śmierci swojego najlepszego przyjaciela. Tylko wtedy był smutny, gdy go pytałam o ojca - czasami opowiedział jakąś wesołą historyjkę 2 młodych jeszcze chłopaków – znali się od zawsze. 
Ciocia kochała syna bez pamięci, pod warunkiem, że nikt przy niej nie zaczynał mówić o jego żonie. 
Jedyny raz widziałam we wczesnym dzieciństwie żonę wujka na cmentarzu. Wujek, gdy ja poszłam do liceum został prezesem ŁKS, – u, ale to już było troszkę później.

Wtedy na Kałach było super ogromny sad mnóstwo śliwek i winogron, bo lato było późne. 
Gdy wróciłyśmy do domu, dowiedziałyśmy się, że ciocia Wikta poparzyła się wrzątkiem, który wylała sobie na brzuch. W 2 tygodnie po tym umarła - pamiętam, że strasznie wtedy płakałam. 
To była bardzo smutna wiadomość. Pamiętam, że zadzwoniła do nas Lucynka, żona Leszka. To niesamowite kilkanaście lat później Lucynka poparzyła się nie wiem nawet, czym i dostała po tym raka krwi – umarła po niecałym roku. 
Dziwne prawda. 

Będę tu dopisywała ćd więc zaglądaj.

piątek, 13 listopada 2015

Koniec 8 i początek 9 Istnienia

Istnienie 8
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi
Rozdział 3
˜˜*°°*˜˜
13 listopada.
Ćd
 Jak ja mogę schudnąć jak o 3 ciej w nocy jestem tak głodna, że muszę zjeść kanapeczkę albo 2. Właśnie zjadłam pół puszki makreli/małej/w oleju z czuszką i 2 suche kanapeczki. Muszę iść spać, bo na tym się nie skończy, tak mnie ta czuszka teraz pali w język. Już przez te chłody – jak zwykle o tej porze pokićkał mi się dzień z nocą – w dzień śpię a nocą piszę i normalnie funkcjonuję – nawet obiad zwykle szykuję sobie nad ranem a tak od 11 do 19 śpię jak w nocy. Wtedy też nic nie jem.
Tak mam każdego roku, przez to zimno. Mnie samej to nie przeszkadza, tylko czasami jak coś mam załatwić muszę robić to w moją noc i jestem później nieprzytomna.
……………………..
Smaki dzieciństwa - co uwielbialiście najbardziej?
Ja już kiedyś o tym pisałam
Nr 1 bułka zwykła wydrążona i zapakowany wewnątrz wafelek amatorski 
– spróbujcie to jest pyszne, nawet jak nie ma takiej zwykłej pulchnej bez polepszaczy bułki z przedziałkiem, dzisiaj mógłby to być Grzesiek – ma podobny smak
Nr 2 ze świeżego chlebka przylepka ze smalcem. Oczywiście skórka w nich była słodka i chrupiąca, czasami posypana obficie makiem.
Później było więcej smaków, ale do końca podstawówki – te dwa.
………………………..
Byłam niejadkiem, co widać na zdjęciach.
Patrzyłam dzisiaj na zdjęcia mojego byłego ucznia na FB, który kosztuje krowich wymion pieczonych i po jego minie i wyglądzie tego luksusu odechciało mi się jeść na dłużej.
………………………
Żeby jednak zamknąć to 8 istnienie muszę znaleźć ten wpis mojego pierwszego pobytu u mamy w Dziwnowie.
Jak znajdę ten opis to wkleję linka - pamiętam, że to kiedyś opisałam.
http://bajsza.blogspot.com/2013/08/powiesc-rozdzia-10.html
Dość powiedzieć, że mało ojczym nas wszystkich nie zastrzelił w Sylwestra.
Uniknęliśmy śmierci, dzięki mojej intuicji, która sprawiła, że schowałam nie wiedzieć, czemu jego pistolet do ciocinego kalosza pod łóżko.
Tak zakończył się rok, w którym skończyłam 8 lat z zapamiętaną na zawsze melodią Marty Mirskiej – „Rozstanie z morzem”. To nie był przypadek, że właśnie tego wieczoru w starym radiu, po moim ojcu zabrzmiała ta piosenka, której i melodii i słów nie zapomnę do końca życia. Będzie mi przypominała te chwile, gdy z rocznym braciszkiem na rękach uciekałam do ubikacji na dworze by ukryć się przed zapitym wariatem.
……………………
„Takie smutne masz oczy, kochany,
I uśmiechasz się do mnie przez łzy.
Wiatr za oknem zawodzi od rana,
Jakby wiedział to samo co my.
Wiem, że być już inaczej nie może,
Prawdzie spojrzeć musimy twarz w twarz,
Chodź, pójdziemy pożegnać się z morzem,
Bo ostatni to spacer już nasz.
Refren:
Zachodni wiatr spienione goni fale,
Wysoki gdzieś zawisnął mewy krzyk,
Gasnący dzień zachodem się rozpalił,
Stoimy tak, bez słowa, ja i ty.
Daj dłoń, tak bliską mi i drogą,
Daj dłoń i nie myśl o mnie źle.
Zachodni wiatr rozstajnym naszym drogom
Z okrzykiem mew swe pożegnanie śle.
W mokrym piasku się stopa odciska,
Fala zaraz zabiera ten ślad,
Twoim oczom chcę przyjrzeć się z bliska,
Zanim znowu rozłączy nas świat.
Fale biją o plażę z łoskotem,
Błyszczy okruch bursztynu, jak łza.
Nie przyjdziemy tu nigdy z powrotem
Nigdy razem, jak dziś, ty i ja.
Refren: Zachodni wiatr spienione goni fale...”

Jeszcze dzisiaj jak słyszę tę melodię łzy stają mi w oczach.
Istnieni9
9 lat było magiczne z wielu powodów. Sadziłam, że to pierwszy stopień na drodze do dojrzałości.
Nie dość, że już na dobre i systematycznie pisałam pamiętnik, to zaczynałam sięgać po książki przygodowe, one pobudzały moją wyobraźnię, więc zaczynałam robić ilustracje do opisywanych historii w pamiętniku i stał się on taką kolorową książeczką.
Pamiętniki moje wcale tak naprawdę nie opisywały rzeczywistości tylko moje fantazje w oparciu o drobne zdarzenia z reality. Moje życie tworzyłam tak jak tworzy się scenariusz filmowy.
Już na lekcjach w szkole wymyślałam, co będę robiła w przedszkolu.
Robiłam drobne notatki, później jakby grałam wymyśloną rolę, oczywiście zdarzenia realne, te niezaplanowane troszkę wszystko burzyły, ale w większości mój czas był drobiazgowo przemyślany.
Niestety coraz mniej wiedziałam, co działo się na lekcjach.
Moi koledzy uważali mnie za dziwaczkę, bo cięgle myślami byłam nieobecna w szkole.
Jednak jak na wf-ie trzeba było skoczyć wzwyż, czy rzucić piłeczką palantową byłam w tym mistrzem i tylko czasami pokonywała mnie Ewka córka majora.
Zaczęłam chodzić do chłopaków z ulicy żeby, grać z nimi w klipę, państwa i miasta czy palanta.
Gry były super. Dla tych, co ich nie znają w skrócie opiszę. 
KLIPA
„Gra polega na tym, iż jeden zawodnik wybija większym kijem ten mały (tzw. "klipę") z koła jak najdalej, a inni zawodnicy próbują złapać klipę lub odkopnąć w kierunku koła. Następnie zawodnik, który klipę złapał lub odkopnął stara się wrzucić klipę do koła. Osoba w kole próbuje do tego nie dopuścić. Jeżeli klipa nie wpadła do koła, osoba broniąca ma prawo do trzykrotnego odbicia klipy uderzając ją w zaostrzone końce i wybijając, kiedy podskoczyła do góry. Następnie osoba w kole liczy liczbę kroków od klipy do koła.
To są jej punkty. Kto wrzucił klipę do koła, zajmuje miejsce wybijającego. Wygrywa ten, kto jako pierwszy zdobędzie określoną liczbę punktów. W Necie znalazłam; Klipa jest odmianą znanej od starożytności w Indiach gry Gilli-Danda. Znana jest w wielu krajach pod różnymi nazwami, między innymi uprawiana jest od XV w. we Włoszech, jako lippa. W poemacie Kwiaty polskie Juliana Tuwima jeden z bohaterów, łódzki ulicznik Kazek, jako „król” chłopaków ogłasza prawo:, „Jeżeli klipa sztorcem padnie, liczyć zaczyna się na nowo”.
W powieści Johna Steinbecka Na wschód od Edenu dwaj bohaterowie, bracia Karol i Adam Traskowie, grają w odmianę klipy zwaną pee-wee.
W bollywoodzkim filmie Lagaan indyjski pierwowzór klipy Gilli-danda jest określony, jako gra podobna do krykieta.
Indyjski pisarz Premchand napisał opowiadanie zatytułowane Gilli-danda, w którym gra jest ważnym elementem pozwalającym zrozumieć stosunki psychologiczne i społeczne między bohaterami.”
Pozostałe gry można też znaleźć w Internecie, więc ich nie opisuję.
Z chłopakami było fajnie o nic mnie nie pytali, jak im brakowało osoby do gry – mogłam z nimi zagrać.
Oczywiście mogłam do chłopaków chodzić w określonych godzinach. Chodziło o to żebym zjadła swoją zupę z przylepką chleba i później najczęściej nikt mnie w przedszkolu już nie szukał, nikt nie połapał się, że nie ma mnie na terenie.
…………………………..
Personel przedszkola tworzył jakby jedną wielką rodzinę.
Babcia dbała o swoich pracowników, kontrolowała ich wymagała, ale wiadomo miała serce na dłoni i jakby ktoś miał kłopoty w swojej prawdziwej rodzinie zawsze starała mu się pomóc.
Najfajniejszą osobą była p. Maria Ciszewska – przedszkolna kucharka. Ona dbała bardzo, żebym coś zjadła czasami nawet przypominała mi o odrobieniu lekcji.
Drugą osobą, która była bardzo życzliwa dla mnie. Był woźny przedszkolny p. Tadeusz Woźniak.
Mieszkał w Dobroniu pod Pabianicami i zima czy lato przyjeżdżał do pracy rowerem. Zawsze wcześniej, żeby załapać się na obiad. Czasami szczególnie zimą spał w przedszkolu. Trzeba powiedzieć, że miał sporo pracy.
Omiatał teren, zimą musiał odgarniać śnieg a teren był duży. Dbał o czystość w piwnicach, palił w piecu, żeby centralne działało w całym budynku, Robił drobne naprawy, jak coś ciekło czy się popsuło.
Przynosił na cały dzień węgiel do kuchennego pieca.
Grabił liście, kosił trawę, czasami coś przekopał pod grządki. Mimo tych wszystkich obowiązków, miał zawsze czas dla mnie. Siadał ze mną i rozmawiał, pomagał mi w matmie.
Wieczorami jak już wszyscy oprócz babci poszli do domu opowiadał mi niesamowite historie o wojnie, o tym jak była bieda na wsi, jak trzeba było ukrywać przed
 Niemcami trzodę, żeby uchować dla znajomych z miasta.
Jak z duszą na ramieniu i wieloma kilogramami wyrobów mięsnych jeździł do miasta rowerem, narażając się na śmierć, gdyby Niemcy go złapali.
Babcia też mi czasem opowiadała, ale sądzę, że była szczęśliwa, z tego naszego kumplowania się z panem Tadeuszem w przedszkolu, bo miała spokojną głowę, nie musiała się martwić czy coś nie wywinę.
Była jeszcze pani Jackowska magazynierka przedszkolna, ona zawsze miała dla mnie jakiś smakołyk.
Swój magazyn miała w takim pomieszczeniu jakby w ogromnym kanale garażowym pod kuchnią. Schodziło się tam po schodach. Pamiętam, że było tam maleńkie okienko pod sufitem okratowane podwójnie od wewnątrz i z zewnątrz. Magazyn dla takiego dzieciaka jak ja był skarbcem różnych pyszności, ale wolno mi było tam wejść tylko wtedy, gdy pani Jackowska wprowadziła mnie do środka, czasami, ale bardzo rzadko to robiła.
Wtedy dawała mi do kieszeni fartucha kilka cukierków, albo moje ulubione wafelki amatorskie w papierowej torebce. Zauważyłam, że dostawałam tylko tyle, by nikt inny nie mógł się połapać, że cokolwiek od niej dostałam.
Choć było to oczywiste, bo do tego magazynu miała wstęp tylko w jej obecności pani Maria i czasami księgowa.
Księgowa tam chodziła z papierami jakby sprawdzać czy są produkty z rachunków. Babcia mogła tam chodzić, nawet miała skrzętnie ukryty w kasie pancernej w swoim gabinecie klucz. Pamiętam, że raz jedyny weszła do magazynu, przeze mnie. Siedziałam jak już wszyscy poszli do domu i odrabiałam lekcje w kuchni, bo tam na stołach było sporo miejsca. Gdzieś mniej więcej o 18 tej. Nagle usłyszałam jakieś hałasy dobiegające wyraźnie z magazynu. Oczywiście pobiegłam do p. Tadeusza, bo babci lepiej było nie przeszkadzać.
Gdy przyszliśmy oboje pod blaszane drzwi pomalowane na szarobłękitny kolor hałas jakby się jeszcze powiększył. Tak to wyglądało jakby ktoś ostro buszował w magazynie.
Woźny poszedł po babcię. I wtedy dowiedziałam się, że ma ona klucz od magazynu. Okazało się, że przez niedomknięty lufcik pod sufitem zakradły się dwa kotki i zwyczajnie dobrały się do suszących się na żerdziach kiełbas. Pozrzucały wszystko i kombinowały jak wyjść z trofeami z magazynu, ale to nie było proste. Ten lufcik na noc był zawsze zamykany, ale pani Jackowska musiała albo zapomnieć, albo zrobić to niedokładnie. Fakt faktem, że po tym zajściu woźny wmontował tam jeszcze z zewnątrz siatkę z małymi oczkami, tak, że przecisnąć się przez nią mogła tylko mysz.
Pisałam o personelu przedszkola. Te trzy osoby były mi życzliwe i nigdy nie czułam, żeby któraś z nich traktowała mnie jak sierotę.
Niestety nie wszyscy tacy byli, najbardziej nieszczerą była księgowa Pawłowska. Miała cudny gabinet za salą bawialnianą. 
Z oknami na 3 strony świata/troszkę tych okien tu widać/ o wiele ładniejszy niż babci a była taka zawsze nadyndana.
Nie uśmiechała się do nikogo. Chodziła z wypiętym wielkim biustem. To fakt, że była niebrzydką i dobrze zbudowaną kobietą, jednak zachowywała się jak księżna udzielna. Pamiętam jak przychodził czasami do niej jej syn, który był starszy trochę ode mnie może ze 4 lata. Zawsze zachowywał się jak matka. Kiedyś powiedział mi „nie łaź za mną jesteś NIKIM”. Tak mnie to wtedy dziabnęło, że chętnie bym mu nakopała, ale byłam przy nim za mała i za słaba. On był zawsze kawał chłopa. Poszłam poskarżyć się p. Tadeuszowi a on tylko zaśmiał się i powiedział „powiedz mu niech mówi do ciebie Księżniczka NIKT, bo ty przy nim ruskim pachołku jesteś jak prawdziwa księżniczka”. Czemu ruskim zapytałam? Odpowiedział wtedy – „wiem, co mówię”. Kilaka lat później dowiedziałam się od niego, że jego mama bardzo chciała wygryść babcię ze stanowiska kierownika i sama je objąć. Na szczęście nie udało jej się i chyba z tej złości przeniosła się do innego przedszkola na księgową. Pamiętam też takie osoby, pomoc pani Marii kucharki p. Chudzińska taka chudziutka nomen omen zahukana kobitka, czasami po pracy w kuchni też sprzątała w salach, żeby dodatkowo zarobić, bo miała 2 synów do wychowania a z mężem było coś nie tak.
Były jeszcze 2 inne pomoce w kuchni i jednocześnie sprzątaczki, ale nie pamiętam ich nazwisk, może krócej pracowały i dlatego. 
Nie zbyt pamiętam wychowawczynie z przedszkola. Jedną tak była po prostu piękna. Nazywała się Basia Wojewnik z męża. On był nauczycielem muzyki w szkole nr 17 i miał gruźlicę, później na nią umarł. Poznałam go, jako dorosła osoba nawet byłam raz w ich domu z jakimś prezentem ze szkoły. Ich córka była później miss, ale nie pamiętam czy Polski, czy województwa. Młodsza jakieś 8 lat ode mnie. 2 Pani wychowawczyni to była Owczarkowa 3 cia Woźniakowa, chyba nie była rodziną z woźnym miała 2 córki, prawie w moim wieku.
Innych a były zawsze jeszcze 2, bo w przedszkolu były 4 grupy a najmłodsza miała 2 wychowawczynie z nazwiska nie pamiętam. Już kiedyś o tym pisałam, że przedszkole mieściło się w takim a ‘a małym pałacyku, który wcześniej w czasie wojny zamieszkiwał jakiś wysoki rangą Niemiec. Tu narysowałam plan wysokiego parteru, 
bo pod nim były jeszcze głębokie piwnice w których mieszkający tam Niemiec miał swoją prywatną rzeźnię
http://bajsza.blogspot.com/2013/08/powiesc-rozdzia-8.html
Warto tu też zajrzeć.
 Będę tu dopisywała ćd więc zaglądaj

Archiwum bloga