niedziela, 16 lutego 2020

Ale dupa!!!

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora
„non omnis moriar”- Horacy
~~~~~~~~~~~~~~
16 lutego 2020 r
Są takie dni, gdy po prostu niczego się nie chce.
Jestem na wczasach i całe dni biegam, lub kolebię się w dresach.
Robię jakieś banalne rzeczy.
Jestem zacofana w technologii elektronicznej. 
Mam, co prawda 2 laptopy i 2 iphony, ale wielu rzeczy nie wiem.
Łatwiej ogarniam jednak, takie rzeczy niż np. język włoski.
Może „szare”- mam już spróchniałe.
Śnią mi się momentami makabryczne rzeczy, że jestem już w niebie
/czy gdzieś tam, gdzie się jest później/ i chcę sobie wgrać fajną muzykę do telefonu.
Mój dawny kumpel z pracy pokazuje mi jak to zrobić.
Jest jak dzisiaj niedziela a ja ciągle biegam w tym welurowym, ale już mocno sczochranym dresie.
Kto wie ile lat tam, znaczy tu już jestem.
Nie wykąpałam się znowu, bo do jednego czynnego prysznica ciągle jest kolejka.
Jestem głodna, moja mama zjadła przyrządzone w nocy moje tosty, które naszykowałam sobie na śniadanie.
Rano trudno cokolwiek zrobić w tej kuchni z powodu koczujących tam hałaśliwych tłumów. 
Najgorszy jednak jest widok na ulicy, setki ludzi w tym częściowo moi znajomi ustawiają się do pochodu szóstkami.
W sumie chyba są tam same kobitki, wysztyftowane jak dawniej na pochód 1 majowy.
W takich jedwabnych jak mojej konfabulującej znajomej z pracy kieckach pachnące jak fabryka lichych perfum wszystkimi odcieniami spłowiałej łąki a może raczej torfowiska, bo trochę takiej stęchlizny od nich zajeżdża.
Dokąd one idą myślę? 
Pielgrzymka do Częstochowy, „czy cuś”?
No i jestem blisko to marsz do kościoła, każde niedzielne przedpołudnie modlą się o swoje dzieci i wnuków.
Biegnę w tym moim sfatygowanym już mocno dresie wzdłuż całej kolumny ustawiającego się ciągle pochodu.
Ściągam bluzę, bo jest mi za gorąco. Najwyraźniej efekt cieplarniany dotknął też niebo.
Pod spodem mam czarną podkoszulkę z burgundowym napisem 
„Od jutra będę grzeczna”.
Chryste, co ja bym dała za kawę?
Jestem zmęczona tym niebiańskim luksusem. 
Widać inflacja dopada też niebiańskie dobra, bo śpimy w kilku osobowych salach na metalowych łóżkach z parcianymi materacami. 
Ponoć chodzi o to byśmy się nie rozbisurmanili i głupoty typu cielesne uciechy nie snuły nam się po głowach.
W domu miałam zimno, ale mogłam się kąpać, kiedy chciałam.
W łóżku miałam milutką polarową pościel we wzór zebry, nie żadne jedwabie na kółkach, ale przyzwoite spanie a tu rany boskie siermiężnie bardzo.
Tyle się gadało o luksusach o tym, jaki tu jest „Fantastic, elastic”. 
Jasne, kto tu nie był we wszystkie brednie uwierzy.
Uciekający z pamięci zapach aksamitki, to dopiero Fantastic, w porównaniu do zapachu tej nabzdyczonej kolumny dewotek... 
No tak, ale to już było i nie wróci więcej.
Szaro buro i włochato i do tego wiecznie upalne lato.
Masakra jak ktoś mógł sądzić, że tu są frykasy i ananasy. 
Dla takiej ilości tych, co odeszli, nikt nie jest w stanie stworzyć radosnego przyczółku. 
Zresztą nawet jakby - to światowa finansjera tych kilkunastu multi bogaczy od razu by się do tego dobrali. 
Mama moja jest kompletnie przybita. Wiem, co dla niej znaczy ponad 20 lat bez kawy. Zupełnie z nikim nie rozmawia, nie chodzi też modlić się, bo już kompletnie straciła nadzieję. 
Wygląda jakby była w totalnej depresji nie sposób nawet do niej dotrzeć. 
Takich jak ona jest wiele więcej. 
Siedzą gdzieś w kątach w kucki i bujają się jak sierotki z Porszewic. 
Nie znalazłam babci. Może prowadzi gdzieś przedszkole dla dzieci, bo tu dzieci nie ma.
Ktoś wydrukował ulotkę, wsadzają je w zakamarki, bo nie wolno tu pisać a tym bardziej drukować.
Hi, hi rozmarzył się wspomnieniami.
Za to grozi miesięczny karcer
Wolno rysować, ale takie infantylne bez żadnej treści rysuneczki, aniołki i takie tam.
Jest jeden plus – tu kompletnie nie czuje się bólu, mogę biegać i nawet nie mam zadyszki. 
Szkoda, że nie mam roweru.
Pewnie znalazłabym babcię.
Za nią tęsknię najbardziej.

środa, 12 lutego 2020

Na 2 dni przed...

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora
„non omnis moriar”- Horacy
~~~~~~~~~~~~~~
12 lutego 2020 r
 
Słońce nauczyło mnie marzyć,
gwiazdy miłością darzyć,
deszcz nauczył mnie kochać,
 Ty…,nauczyłeś mnie szlochać.
To smutne, ale przy okazji Walentynek doszłam do wniosku, że chyba żaden mężczyzna mnie nie kochał, bo gdyby było inaczej przecież nie byłabym dzisiaj sama.
Nie kocha się za coś. lecz kocha się mimo wszystko.
Czy ja kochałam - tak kilka razy, niestety ze smutkiem dochodziłam do wniosku, że źle lokowałam swe uczucia i zwykle cierpiałam w milczeniu, nim moja miłość wygasła.
Dla Was kilka wierszyków Walentynkowych i kilka obrazeczków do wysłania – można skopiować do telefonu i wysłać Walentynce, czy Walentemu.
Można też inspirując się kartkami stworzyć własne.
Jest też coś dla złamanych jak moje serc.
 Przy blasku księżyca,
przy nocnej ciszy
mówię do Ciebie,
Ty mnie nie słyszysz.
I nawet nie wiesz,
że ktoś o tej porze
myśli o Tobie, bo spać nie może.  
„Już Cię nie pragnę,
nie szukam, nie gonię
już moje serce
zasypia stęsknione.
Już w moim domu
nie pachnie wanilią,
ani w Twych oczach
nie czuję słodyczy
już moje serce nie boli,
nie krzyczy.
Życie jest piękne,
gdy się żyć umie,
gdy jedno serce,
drugie rozumie
gdy oba serca płoną miłością
i pragną kochać się z wzajemnością
Dziś już nie tęsknię,
nie czuję rozpaczy.
Żyj sobie gdzieś tam,
Zapomni o mnie,
nie szukaj cienia
mojej bosej stopy.
Wszystko, co było
to tylko zgryzoty,
chorych serc nagłe
szalone łomoty
i zapaść w cienie
obce i nie znane
i drżenie warg
i falowanie.
Z okazji Dnia Walentynkowego
ślę całusa ogromnego.
Kocham Cię swym sercem małym,
jesteś dla mnie światem całym!
Na dworze chłodno, wiatr drzewa kołysze,
a ja do Ciebie Walentynkę piszę.
Piszę powoli, piszę dokładnie,
niech każde słowo w sercu zapadnie!
Chcę być Twoją Walentynką,
pomalować usta szminką,
do ucha ci szeptać słodkości, bo dziś jest dzień miłości...
Posyłam panu ukłony,
posyłam panu buziaki,
choć jakiś pan taki, nijaki,
nie śmieje się i nie tuli
mojej nocnej koszuli.
Mrówki w falbanki mi włażą
a mnie się wyprawy marzą
z panem namiętne w duecie,
hm, tylko…,- na tablecie?
Ten liścik z całusem dziś do Ciebie leci,
Humor Ci poprawi, a sercu żar roznieci,
Pomyśl dzisiaj o mnie tak słodko i miło,
Żeby w środku zimy cieplej się zrobiło.
Kochać nie znaczy o kimś marzyć,
Kochać nie znaczy o kimś śnić,
Kochać to znaczy komuś wierzyć,
Kochać to znaczy dla kogoś żyć…
Jesteś jabłuszkiem w mej kieszeni,
jesteś listeczkiem wśród zieleni.
Jesteś iskierką w popielniku,
chcę Cię poznać mój chłopczyku.
Jesteś słodki jak cukierek,
chcę Cię zjeść dziś na deserek.
 Niestety ja spędzę Walentynki sama i nawet pies z kulawą nogą nie przyśle mi żadnych życzeń – buuuuuu.
 


Część wierszyków wynalazłam w Internecie, kartki i obrazeczki, też nie są moim projektem.


wtorek, 11 lutego 2020

ostatni dzwonek

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora
„non omnis moriar”- Horacy
~~~~~~~~~~~~~~
11 lutego 2020 r
Praktycznie przeżyłam swe życie i gdyby mnie ktoś zapytał, czego żałuję.
To oczywiście odpowiedziałabym, że tak mało w życiu widziałam.
Świat jest taki cudny, tyle niesamowitych zwierząt na nim żyje a ja nie mam o tym pojęcia.
Jest to smutniejsze, dlatego, że zawsze biologia, jako taka mnie interesowała.
Wybrałam ją, jako przedmiot dodatkowy i dostałam z niej na maturze piątkę/wtedy szóstek/ nie było.
Przypomniały mi się przy tej okazji 2 fakty.
W klasie tzw. sportowej, w której byłam wychowawczynią, matematyczka późniejsza dyrektorka, postawiła z matematyki 13 dwój na koniec roku. 
Poszłam do niej przed Radą Pedagogiczną i używając różnych argumentów broniłam indywidualnie każdego ucznia. 
To była ciężka batalia, wyszłam przed Radą Pedagogiczną wykończona, ale obroniłam wszystkich dwójkowiczów.
Na Radzie matematyczka jak mnie zobaczyła powiedziała „zabierzcie stąd ją, albo ja - albo ona tu dziś będzie”. 
Oczywiście zostałyśmy obie, bałam się wtedy jej nawet podziękować, żeby się nie rozmyśliła. 
Następnego dnia, oceny były już zatwierdzone, gdy tylko przyszłam do szkoły koleżanki uprzejmie doniosły mi. „Widzisz, tak bronisz swoją klasę a dzisiaj nie ma w szkole 15 osób.”. 
Myślałam, że szlag mnie trafi. Ty ich bronisz a oni Cię kompletnie lekceważą. 
W efekcie okazało się po jakimś czasie, że inna koleżanka rusycystka, bardzo mądra, empatyczna, odważna i serdeczna koleżanka wysłała moich uczniów na jakąś pracę społeczną - tak to się wtedy nazywało i nikomu o tym nie powiedziała w każdym razie nie uzgodniła tego ze mną, bo dyrektor pewnie o tym wiedział. 
Gdy rozmawiałam z tymi z klasy, którzy zostali, pamiętam Ela G. Powiedziała – „no, co się takiego stało?”. 
Ona nie wiedziała, jaką batalię poprzedniego dnia stoczyłam z matematyczką.
Nikt z klasy nie wiedział.
Wszyscy myśleli, że matematyczka pewnie wycofała się z tych dwój sama. 
Pierwszy raz w karierze zawodowej nie wytrzymałam psychiczne, wyszłam z klasy, żeby się przy nich nie popłakać tak mnie wkurzyli, nikt nawet mi nie powiedział, że ich zwolniono ze szkoły tego dnia.
Druga historia też dotyczyła dwój w mojej innej klasie. Zachorowałam, uważam, że moje choroby były wynikiem silnego stresu, żyłam bardzo aktywnie. 
Oprócz normalnej pracy, różne działania społeczne, typu akcje w Domu Dziecka w Porszewicach, zawody sportowe, obozy narciarskie, video kronika szkolna, dom, dziecko wszystko trzeba było dopiąć na przysłowiowy ostatni guzik.
A więc zachorowałam na wrzody żołądka a konsekwencją leczenia farmakologicznego tychże okazał się agresywnie powiększać guz na śliniance przyusznej. 
Trafiłam na bardzo mądrego i kompetentnego chirurga dr. Piotrowskiego, który powiedział mi. „Trzeba go usunąć - już natychmiast, póki jeszcze jak mniemam nie zajął nerwu twarzowego. Jak go zajmie konsekwencją może być trwały paraliż twarzy”. 
Nie wiadomo też było czy guz nie jest złośliwy, gdyby był wiadomo chemia itd.
Tak to mogło wyglądać.
Moja klasa była miesiąc przed dopuszczeniem do matury.
To była zdolna klasa angielska, ale jak w każdej zdolnej klasie są tzw. miglance, które liczą wyłącznie na szczęście.
Nie miałam wyjścia, musiałam iść na tę operację, początkowo nawet rodzinie nie powiedziałam.
Dr. Piotrowski uprzedził mnie, że nawet, jeśli guz okaże się niezłośliwy, najlepszemu chirurgowi może nie udać się tak wypreparować nerwu twarzowego, żeby go nie naruszyć.
Guz był na śliniance przyusznej a przez środek ślinianki przechodzi nerw twarzowy. Wyglądało to wtedy prawie tak.
Był troszkę mniejszy ale rósł dość szybko. 
Wymyśliłam sobie, że jak mnie oszpecą zamknę się gdzieś w jakiejś pustelni lub klasztorze i nikt mnie już nie zobaczy.
Tego roku 9 osób nie zdało matury.
Gdybym była nie w szpitalu a w szkole nie dopuściłabym do tego.
Do dzisiaj pamiętam tę sytuację jak i to, że ten jeden raz nie miał, kto moich uczniów bronić.
 
Wraz z guzem usunięto mi pół ślinianki. 
Takie podprogowe przesłanie, postre dla kumatych, kto ma wiedzieć ten wie. 
Wychowawca załatwiał wiele spraw, o których mało kto wiedział, ale, gdy go zabrakło drzazgi się sypały i uczniom było przykro, że w tym najważniejszym momencie nie miał kto za nimi się wstawić. 
Na szczęście operacja się udała a guz nie okazał się w tym momencie złośliwy. 
Może to był ostatni dzwonek, by go usunąć?

piątek, 7 lutego 2020

Kacze dzidzi.

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora
„non omnis moriar”- Horacy
~~~~~~~~~~~~~~
7 lutego 2020 r
Wiedziałam, czułam, że coś się zdarzy.
Alldi dziwnie się zachowywał już wczoraj wieczorem.
Popiskiwał jakby coś go bolało.
Biegał od okna do drzwi.
Tylko tym razem biegał do innego okna niż zwykle, no i zwykle nie popiskiwał aż tak natrętnie.
Wypuszczałam go.
Wychodził na chwilę, po czym wracał i patrzył na mnie jakby chciał mi coś powiedzieć. 
Powiedziałam, mu, że za dnia wyjdę z nim, ale on cały czas dopominał się i w końcu zamiast popiskiwania normalnie zaczął gadać tak; gła, gła, gła, po czym ziewał i znowu biegał od okna do drzwi.
Zapaliłam światło przed domem, żeby zobaczyć gdzie on chodzi i czy załatwia się na dworze.
Nie załatwiał się tylko biegł pod szopę, w której jest kurnik i tam tak jakby się przyglądał drzwiom wejściowym.
Pomyślałam, że może coś zakradło się do kurnika, ale kury i kaczki były cicho, więc raczej nie.
Bałam się tam iść, bo kurnik jest lekko za żywopłotem i jakbym tam poszła tracę z oczu wejście do domu.
Było, po 21 więc dałam sobie spokój.
Alldi przyszedł do domu skonfundowany. 
Spoglądał na mnie spode łba w końcu obrócił się tyłem,/już to znam/. To znaczy „nie gadam z tobą”.
Co jakiś czas podnosił głowę i jakby zakwilił, ale przypominał sobie, że brak we mnie całkiem empatii na jego biadolenie i tylko tyłek zarzucał jakby mówił mam cię gdzieś, wzdychał głośno i zasypiał znowu na chwilę.
Zastanawiałam się, o co chodzi z tymi kurami. 
Nawet pomyślałam, żeby wziąć siekierę, zamknąć dom i iść tam sprawdzić, ale przypomniała mi się taka stara historia jak mój znajomy wyszedł w nocy z siekierą, bo coś rumotało za domem. Ktoś go dotknął do barku a ten odwinął się i zdzielił go tą siekierą, mało go nie zabił.
Później okazało się, że to byli jego kumple i chcieli wyciągnąć go z domu do knajpy, czaili się, bo nie chcieli obudzić jego żony.
To też sobie odpuściłam mówię pójdę rano zobaczyć, co tam się stało.
Alldi chyba wyczuł, że zainteresowałam się, bo przyszedł do mnie na kanapę i położył głowę na moich kolanach. Spoglądał czasem z wyrozumiałością ślepiami, ale widać było, że jeszcze mi całkiem nie wybaczył, mojego cykora.
Rano znowu skoro świt zaczął się ten sam taniec.
Jak tylko się ogarnęłam poszłam do kurnika. 
Kurnik jest w takiej szopie, tam są też klatki dla królików a nawet miejsce na kucyka.
Większe zwierzęta 5 koni i kucyka moi znajomi dali na przechowanie do jakiegoś gospodarza, który ma też swoje konie.
Pamiętam jak przyjeżdżałam do nich filmować konie zimą do filmu, który robiliśmy na konkurs do Anglii. 
Wtedy mieli mnóstwo królików pięknych czarnych takich angorowych.
Poszłam z Alldi do szopy, wypuścić kury z kurnika, wzięłam koszyk, żeby zabrać jajka. 
Alldi nie wchodził do środka kurnika, bo kogut go atakował jak tylko próbował tam wejść, więc miał respekt, ale wyraźnie pokazywał mi łbem, że coś tam jest.
Kury jeszcze spały patrzyłam na grzędy i na miejsce na dole w sianie, gdzie siedziały kaczki. Jedna wyglądała jakby wysiadywała jajka, coś spod niej wystawało, jakby mały ogonek.
Nie jestem przyzwyczajona do obchodzenia się z drobiem, boję się i kur i koguta, choć ten ze względu na to, że sypię im już jakiś czas ziarno traktuje mnie z umiarkowaną wyrozumiałością.
Początkowo stawiał się na mnie.
Delikatnie wsunęłam dłoń pod tę kaczkę, która wyglądała jakby wysiadywała jajka.
Kaczki są super, bo jedzą mi z ręki i zawsze się cieszą jak widzą, mnie na podwórku.
Faktycznie siedziała na jajkach trochę się wystraszyłam, bo co ja zrobię jak kaczuszki małe się wyklują.
Spojrzałam na Alldiego a on wyraźnie pokazywał mi, że mam szukać dalej.
Z drugiej strony trafiłam na coś jakby młodą kaczuszkę mięciutką i puchatą. 
Rany boskie, co ja mam zrobić, kaczka nie protestowała a ja myślałam, że serce wyskoczy mi z klatki piersiowej.
To coś było cieplutkie i mięciutkie i miało ogonek?
Wolniutko zaczęłam wyciągać je spod kaczki, żałowałam, że nie założyłam rękawic i nie wzięłam wcześniej Rytmonormu, serce normalnie mi oszalało i czułam, że pewnie stracę za sekundę przytomność.
Trzeba było iść po sąsiadkę, ale śmialiby się, ze mnie, że przyjechała paniusia z miasta i boi się kaczek.
Wyciągnęłam, myślałam, że padnę a Alldi dostał szału szczęścia. 
Kacze dziecko wyglądało tak. 

Skąd ono wzięło się w kurniku w gnieździe kaczki?

O ile znam się na kotach, no, bo to chyba jest kot. 
To jest już trochę wyrośnięty i pewnie głodny.
Poszliśmy z Alldi do domu, żeby zrobić maluchowi śniadanko. Miałam od wczoraj odrobinę gotowanego kurczaka i makaronu do rosołu.
Dałam mu jeść a Alldi nie odstępował go na centymetr.
Pomyślałam trzeba iść do sąsiadów po mleko i spytać czy kotek nie jest ich.
Wyglądał mi na rasowego, ale może się nie znam.
Z tego wszystkiego nie pozbierałam jajek. 
Otworzyłam komputer, żeby sprawdzić jak długo kaczki wysiadują jajka.
Mam czas pewnie wrócą już właściciele.

Archiwum bloga