Gdy odlatują motyle
Wszelkie
podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc które mogą zaistnieć są zupełnie
przypadkowe. Hi, hi
Ściąganie, pobieranie, udostępnianie zdjęć i treści
– jest nie możliwe – objęte prawem autorskim.
http://bajszafotokul.blog.onet.pl/ mój 2 blog
Rozdział 9
Babcina
magia.
W babci było coś niesamowitego, miała prawdopodobnie
turecko - węgierskie korzenie w 4 pokoleniu wstecz, pomijam fakt, że potrafiła
przyciągać do siebie ludzi dobrej woli, ale była wulkanem energii do tego
niesamowicie kreatywnym.
Hi, hi to zdjęcie mnie zastanowiło, bo nigdy przy
babci nie było żadnego mężczyzny.
Często urządzała różne fajne imprezy zawsze znajdowała
ludzi, którzy pomagali jej finansować te pomysły.
Wtedy były inne czasy. Pamiętam, że do przedszkola
przychodziły paczki z tak zwanej UNRRY- czyli United Nations Relief and
Rehabilitation Administration międzynarodowej organizacji, która powstała w
1943 roku w Waszyngtonie z inicjatywy USA, Wielkiej Brytanii, ZSRR i Chin w
celu udzielenia pomocy obszarom wyzwolonym w Europie oraz Azji po zakończeniu
II wojny światowej. Prawie 70% świadczeń na rzecz UNRRA, pochodziło z USA.
Największymi odbiorcami były ponoć Chiny i Polska.
Babcia miała jakieś prywatne kontakty w USA i paczki
do przedszkola przychodziły regularnie i bezpośrednio, były to najczęściej
tłuszcze, masło w ogromnych puszkach czekolady, fasola, ryż, także ubrania dla
dzieci i zabawki sprzęt sportowy, nawet kredki, farby, plasteliny, bloki
rysunkowe i kolorowy papier.
Kiedyś mi powiedziała, że wszyscy dyrektorzy
innych placówek zazdroszczą jej tych darów a ona miała w Waszyngtonie kogoś,
kto przed wojną jeździł z nią na kolonie.
Oprócz tego babcia zorganizowała ogród warzywno –
owocowy w parku przedszkolnym.
Wychowawczynie starszych grup z dzieciaczkami
podlewały ogród a matki dzieci przychodziły w piątki i soboty i pieliły grządki. Sprzątaczki
dbały o ścieżki a woźny zajmował się chwastami na trawnikach i grabił jesienią
liście.
Ojcowie organizowali zbiory owoców. Pamiętam, jak
strząsano orzechy włoskie i przynoszono do przedszkola w ogromnych koszach na
bieliznę. Rozkładano na podłodze tzw. bawialni gazety i suszono je na nich przez 2/3
tygodnie. Później pani Maria wraz z innymi kucharkami piekły ciasta na
podwieczorek.
Ciasta były przepyszne z dużą ilością orzechów i amerykańskich rodzynek.
Tak jednak było, że w okresie wakacji przedszkole
musiało być przez miesiąc zamknięte, choćby po to by przeprowadzono niezbędne
remonty.
Babcia jednak miała świadomość, że są domy, w
których panuje bieda i dzieci w tym czasie, chodziłyby nie tylko bez opieki,
ale i głodne, dlatego wymyśliła tzw. półkolonie.
Polegały one na tym, że dzieci przyjeżdżały rano na
„Strzelnicę”/park miejski/ gdzie był stary drewniany barak, który służył, jako
świetlica w niepogodę i spędzały tam czas do 17.00.
Dzieci były w różnym wieku również w wieku szkolnym.
Babcia wcześniej robiła rekonesans w mieście i z
najbiedniejszych rodzin dzieci miały praktycznie darmo zorganizowane wakacje. Dostawały tam bardzo dobre jedzenie nawet lepsze niż w przedszkolu, ubrania z
darów, co bardzo je przyciągało.
Były tam różne gry a zajęcia na prawdę były bardzo
ciekawe.
Mnie było smutno, bo musiałam opuścić swoje drzewo, ale to miejsce na
„Strzelnicy” z maleńkim stawem miało swój magiczny klimat. Śmiałam się, że
pachnie babcią.
Tak ono cudnie pachniało. Był to zapach, który może
później ze 2 razy w życiu poczułam.
Zapach wilgotnego piasku przełamanego żywicą.
Niepowtarzalny zapach tak jak niepowtarzalny był smak piętek ze smalcem, które
szykowała dla mnie pani Maria.
Babcia bardzo dbała o to by dzieci miały pamiątkę z
dzieciństwa, zawsze zatrudniała fotografa, który robił dosłownie tysiące zdjęć.
Dzieciaczki na zakończenie dostawały takie albumy, które same robiły i w
których były ich zdjęcia.
Ja niestety miałam pożar w domu i część tej kolekcji spłonęła, tylko niektóre udało się uratować.
Trzeba przyznać, że babcia mimo swojego otwartego umysłu była osobą przesądną,
znała setki śmiesznych ludowych powiedzonek, które jakby obnażały naturę ludzką
i bardzo trafnie definiowały różne sytuacje życiowe.
Lubiła się śmiać, ale miewała okresy zadumy i wtedy
wiedziałam, że było to coś w rodzaju kontemplacji, czy medytacji, po której
najczęściej następowała konstatacja, – czyli wymyślała raptem jakąś nową akcję.
Gdy poszłam już do szkoły, babcia zachorowała na
cukrzycę. Nikomu o tym nie mówiła, bo bała się, że ją wygryzą z pracy, była
bezpartyjna i już z tego tytułu ciągle miała jakieś nieprzyjemności.
Przedszkole mieściło się w pięknym maleńkim pałacyku
poniemieckim, z ogromnym ogrodem.
Wiele osób zazdrościło babci tak fajnej lokalizacji miejsca
pracy.
Może to napędzało babciną kreatywność, a może po prostu taka była, że
bez pracy czuła się nieszczęśliwa.
Czasami pytała mnie czy mam kredki do rysowania albo,
jaką książkę chciałabym by mi kupiła?
Chodziłam do księgarni i oglądałam książki, by wiedzieć,
co jej odpowiedzieć.
Nigdy nie pytała mnie czy mam rajstopy bądź coś do
ubrania? Nigdy nie dostałam ubrań z paczek, mimo, że chętnie w niektórych bym
chodziła.
Mówiła mi jak widziała, że oczy mi się błyszczą do jakiejś kurtki czy
spódnicy - są dzieci biedniejsze od nas.
Sama bardzo ładnie się ubierała, ale o mnie pod tym
względem zupełnie nie dbała.
Jednak nie powiem, że mnie nie kochała, kochała mnie
i zależało jej na mnie, ale stawała się naprawdę szczęśliwym człowiekiem
dopiero wtedy, gdy jej siostra zabierała mnie do siebie.
Niestety nie czułam tzw. duchowego oparcia w babci,
nie sprawdzała czy mam odrobione lekcje, czy nauczyłam się tego, czego miałam
się nauczyć w szkole. To dla niej nie było ważne. Gdybym nie była bardzo zdolna, pewnie padłabym w podstawówce.
Wiele wyniosłam jednak z tego okresu mieszkania z
nią.
Babcia miała w sobie niezwykły spokój.
Zdarzyło się
ze 2 razy, że się po prostu wściekła, ale to były sytuacje naprawdę wyjątkowe i
całkowicie uzasadnione.
Moja mama kiedyś powiedziała, oj zobaczysz, pod
obliczem anioła czasami w niej budzi się nieobliczalny szatan.
Moja mama właściwie była wychowywana, przez babcię
jak ja
i może, dlatego nie było w niej odpowiedzialności za własne dzieci.
Uważała, że skoro sama jakoś się wychowała to i jej
dzieci dadzą sobie w życiu radę.
Dawały sobie radę na tyle na ile pozwalało im środowisko,
w którym się znalazły.
Chłopcy, czyli moi bracia przyrodni niedopilnowani,
niestety nie skończyli szkół wyższych.
Czy moi koledzy szkolni mieli lepiej zadawałam sobie
to pytanie?
Ze szkoły podstawowej nawet nie 50% skończyło
studia,
czyli środowisko rodzinne nie pomogło im w samorozwoju.
Ciekawą rzeczą były aspiracje, czy ambicje jakby to
nie nazwać.
Od dziecka miałam liczne zainteresowania, – gdy miałam 10 lat
zaczęłam robić pierwsze zdjęcia. Wcześniej już rysowałam a mając 9 lat
przeszyłam sobie palca Singerem, bo postanowiłam uszyć sobie pierwszy kostium
kąpielowy.
Wiele czytałam, w 5 klasie zaczęłam uprawić
gimnastykę sportową. Kochałam sport w każdej postaci.
Dziwne było to, że
wszystkiego uczyłam się sama, podpatrywałam mamę Danki jak szyła i sama
zaczęłam. Nauczyła mnie tylko nawlekać nitkę. Popsułam z metr materiału nim udał mi się kostium, ale był super.
Drugą rzeczą, którą uszyłam jak miałam 10 lat była
sukienka.
Trochę kiepsko była wykończona, ale była bardzo fajna.
Ciocia, siostra babci odkrywała ze zdumieniem moje talenty i zaczęła
zabierać mnie z sobą na wakacje uważała, że tam rozwinę się jeszcze bardziej.
Znalazłam zdjęcie z mojego pierwszego pobytu w Wolborzu,
miałam wtedy 8 lat i zrobiłam tam coś strasznego.
Obcięłam po trochu swoje warkocze.
Babcia jak
wróciłam z takimi króciutkimi mało się nie popłakała. Sama miała długie włosy i
uważała, że kobieta z krótkimi włosami wygląda wyzywająco jak chłopak.
Obcięłam je, bo nie chciało mi się, co rano zaplatać. Później zaraz znów zapuściłam warkocze.
Wtedy pierwszy mój pobyt w Wolborzu, był takim
okresem oswajania się z ludźmi.
Nawet na tym zdjęciu widać,
że byłam jak dzikie
zwierzątko. Mocno wystraszone i gotowe w każdej chwili uciec. Rzadko też
znajdowałam się tam w kadrze aparatu, chowałam się nie chciałam za bardzo
rzucać w oczy. Uczestnicy obozu byli 10 lat starsi ode mnie nie byłam w stanie
nawiązać z nimi żadnego kontaktu. Dalej, więc chodziłam swoimi ścieżkami,
rysowałam, czytałam łaziłam po drzewach i pływałam.
Czasami chodziłam do cioci
na zajęcia tańca, ale raczej podpatrywałam niż tańczyłam.
Pamiętam, że z tą właśnie Berą, czy Berym, bo nie
pamiętam czy był to pies czy suczka, poszłyśmy z dziewczyną mającą na imię Anka
do Bogusławic do stadniny. Ja prowadziłam psa na smyczy. Wyszłyśmy takim skrótem z prawej
strony na łąkę. Widać, jaki był to kolos. Zobaczył kota i jak się puścił, to
ciągnął mnie po trawie z 5 metrów nim uwolniłam się ze smyczy.
W Bogusławicach Anka uczyła się jeździć konno.
Bardzo mi się to podobało, ale niestety Anki
instruktor uważał, że muszę się z końmi oswoić i powiedział, że jak przyjdę do
stadniny 5 raz - to posadzi mnie na konia.
Póki, co dostałam szczotkę i kazał mi je
szczotkować, byłam za mała, więc wyszczotkowane były tylko do połowy.
Jednak faktycznie za 5 razem posadził mnie na konia
i mogłam pojeździć na lonży. W tamte wakacje chyba z 6 razy jeździłam na lonży
i raz mogłam na maneżu.
Marzyło mi się pojechanie z Anką do lasu, ale niestety
byłam za mała i instruktor nie chciał się zgodzić.
Ta jazda konna tak mnie
wciągała, że szukałam sposobu po powrocie do domu, żeby sobie pojeździć konno.
Ponieważ z babcią mieszkałyśmy w części miasta,
gdzie były gospodarstwa rolne, całe Karnyszewice - szukałam gospodarza z koniem,
który pozwoliłby mi na nim jeździć.
Po miesiącu znalazłam i nauczyłam się jeździć.
Przekupiłam gospodarza czekoladami. Zawsze przynosiłam mu czekoladę i
dostawałam konia na godzinę. Uważałam to za uczciwy układ.
Tylko babcia
połapała się, że czekolady znikają z kredensu i nie mogła pojąć, co mi się
stało, bo wcześniej czekolad praktycznie nie jadłam a teraz raptem pożeram.
Kiedyś w
sobotę wypuściła się za mną, by sprawdzić gdzie ja z czekoladą znikam. Podobno
opitoliła gospodarza, że wyłudza ode mnie czekolady, gdy ona za darmo jego
dzieciaki zabiera na półkolonie i daje im ubranka z paczek.
Gdy wróciłam z łąk, na których jeździłam powiedział
mi twoja babcia to niezły wywiadowca, nie przynoś mi już czekolad i możesz
jeździć bez nich jak tylko zechcesz.
Miałam pietra, bo myślałam, że jak wrócę babcia mnie zbeszta.
Ona śmiała się jak wróciłam do domu i powiedziała mi; „znam takiego jednego,
co ma lepsze konie, ale mieszka w Piątkowisku dalej, jak będziesz lepiej jeździć to
powiedz zaprowadzę Cię do niego on Cię więcej nauczy, bo sam kiedyś jeździł
sportowo a jego ojciec był ułanem w Pułku Ułanów Litewskich”. Babcia miała
różne koneksje dzięki swojej działalności społecznej.
Później nawet w Liceum
czasami tam chodziłam, ale pan Andrzej zachorował a że był samotny gospodarstwo
sprzedał i tak skończyła się moja konna edukacja w domu, ale w Bogusławicach
zawsze trochę jeździłam .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za notkę i pozdrawiam