piątek, 16 sierpnia 2013

Powieść - rozdział 9 Babcina magia.

Gdy odlatują motyle
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi
Ściąganie, pobieranie, udostępnianie zdjęć i treści – jest nie możliwe – objęte prawem autorskim.

Rozdział 9
Babcina magia.
W babci było coś niesamowitego, miała prawdopodobnie turecko - węgierskie korzenie w 4 pokoleniu wstecz, pomijam fakt, że potrafiła przyciągać do siebie ludzi dobrej woli, ale była wulkanem energii do tego niesamowicie kreatywnym. 
Hi, hi to zdjęcie mnie zastanowiło, bo nigdy przy babci nie było żadnego mężczyzny.
Często urządzała różne fajne imprezy zawsze znajdowała ludzi, którzy pomagali jej finansować te pomysły.
Wtedy były inne czasy. Pamiętam, że do przedszkola przychodziły paczki z tak zwanej UNRRY- czyli United Nations Relief and Rehabilitation Administration międzynarodowej organizacji, która powstała w 1943 roku w Waszyngtonie z inicjatywy USA, Wielkiej Brytanii, ZSRR i Chin w celu udzielenia pomocy obszarom wyzwolonym w Europie oraz Azji po zakończeniu II wojny światowej. Prawie 70% świadczeń na rzecz UNRRA, pochodziło z USA. Największymi odbiorcami były ponoć Chiny i Polska.
Babcia miała jakieś prywatne kontakty w USA i paczki do przedszkola przychodziły regularnie i bezpośrednio, były to najczęściej tłuszcze, masło w ogromnych puszkach czekolady, fasola, ryż, także ubrania dla dzieci i zabawki sprzęt sportowy, nawet kredki, farby, plasteliny, bloki rysunkowe i kolorowy papier. 
Kiedyś mi powiedziała, że wszyscy dyrektorzy innych placówek zazdroszczą jej tych darów a ona miała w Waszyngtonie kogoś, kto przed wojną jeździł z nią na kolonie.
Oprócz tego babcia zorganizowała ogród warzywno – owocowy w parku przedszkolnym.
Wychowawczynie starszych grup z dzieciaczkami podlewały ogród a matki dzieci przychodziły w piątki i soboty i pieliły grządki. Sprzątaczki dbały o ścieżki a woźny zajmował się chwastami na trawnikach i grabił jesienią liście.
Ojcowie organizowali zbiory owoców. Pamiętam, jak strząsano orzechy włoskie i przynoszono do przedszkola w ogromnych koszach na bieliznę. Rozkładano na podłodze tzw. bawialni gazety i suszono je na nich przez 2/3 tygodnie. Później pani Maria wraz z innymi kucharkami piekły ciasta na podwieczorek.
Ciasta były przepyszne z dużą ilością orzechów i amerykańskich rodzynek.
Tak jednak było, że w okresie wakacji przedszkole musiało być przez miesiąc zamknięte, choćby po to by przeprowadzono niezbędne remonty.
Babcia jednak miała świadomość, że są domy, w których panuje bieda i dzieci w tym czasie, chodziłyby nie tylko bez opieki, ale i głodne, dlatego wymyśliła tzw. półkolonie.
Polegały one na tym, że dzieci przyjeżdżały rano na „Strzelnicę”/park miejski/ gdzie był stary drewniany barak, który służył, jako świetlica w niepogodę i spędzały tam czas do 17.00.
Dzieci były w różnym wieku również w wieku szkolnym.
Babcia wcześniej robiła rekonesans w mieście i z najbiedniejszych rodzin dzieci miały praktycznie darmo zorganizowane wakacje. Dostawały tam bardzo dobre jedzenie nawet lepsze niż w przedszkolu, ubrania z darów, co bardzo je przyciągało.
Były tam różne gry a zajęcia na prawdę były bardzo ciekawe. 
Mnie było smutno, bo musiałam opuścić swoje drzewo, ale to miejsce na „Strzelnicy” z maleńkim stawem miało swój magiczny klimat. Śmiałam się, że pachnie babcią.
Tak ono cudnie pachniało. Był to zapach, który może później ze 2 razy w życiu poczułam.
Zapach wilgotnego piasku przełamanego żywicą. 
Niepowtarzalny zapach tak jak niepowtarzalny był smak piętek ze smalcem, które szykowała dla mnie pani Maria.
Babcia bardzo dbała o to by dzieci miały pamiątkę z dzieciństwa, zawsze zatrudniała fotografa, który robił dosłownie tysiące zdjęć. Dzieciaczki na zakończenie dostawały takie albumy, które same robiły i w których były ich zdjęcia.
Ja niestety miałam pożar w domu i część tej kolekcji spłonęła, tylko niektóre udało się uratować.
Trzeba przyznać, że babcia mimo swojego otwartego umysłu była osobą przesądną, znała setki śmiesznych ludowych powiedzonek, które jakby obnażały naturę ludzką i bardzo trafnie definiowały różne sytuacje życiowe.
Lubiła się śmiać, ale miewała okresy zadumy i wtedy wiedziałam, że było to coś w rodzaju kontemplacji, czy medytacji, po której najczęściej następowała konstatacja, – czyli wymyślała raptem jakąś nową akcję.
Gdy poszłam już do szkoły, babcia zachorowała na cukrzycę. Nikomu o tym nie mówiła, bo bała się, że ją wygryzą z pracy, była bezpartyjna i już z tego tytułu ciągle miała jakieś nieprzyjemności.
Przedszkole mieściło się w pięknym maleńkim pałacyku poniemieckim, z ogromnym ogrodem.
Wiele osób zazdrościło babci tak fajnej lokalizacji miejsca pracy. 
Może to napędzało babciną kreatywność, a może po prostu taka była, że bez pracy czuła się nieszczęśliwa.
Czasami pytała mnie czy mam kredki do rysowania albo, jaką książkę chciałabym by mi kupiła?
Chodziłam do księgarni i oglądałam książki, by wiedzieć, co jej odpowiedzieć.
Nigdy nie pytała mnie czy mam rajstopy bądź coś do ubrania? Nigdy nie dostałam ubrań z paczek, mimo, że chętnie w niektórych bym chodziła. 
Mówiła mi jak widziała, że oczy mi się błyszczą do jakiejś kurtki czy spódnicy - są dzieci biedniejsze od nas.
Sama bardzo ładnie się ubierała, ale o mnie pod tym względem zupełnie nie dbała.
Jednak nie powiem, że mnie nie kochała, kochała mnie i zależało jej na mnie, ale stawała się naprawdę szczęśliwym człowiekiem dopiero wtedy, gdy jej siostra zabierała mnie do siebie.
Niestety nie czułam tzw. duchowego oparcia w babci, nie sprawdzała czy mam odrobione lekcje, czy nauczyłam się tego, czego miałam się nauczyć w szkole. To dla niej nie było ważne. Gdybym nie była bardzo zdolna, pewnie padłabym w podstawówce.
Wiele wyniosłam jednak z tego okresu mieszkania z nią.
Babcia miała w sobie niezwykły spokój. 
Zdarzyło się ze 2 razy, że się po prostu wściekła, ale to były sytuacje naprawdę wyjątkowe i całkowicie uzasadnione. 
Moja mama kiedyś powiedziała, oj zobaczysz, pod obliczem anioła czasami w niej budzi się nieobliczalny szatan.
Moja mama właściwie była wychowywana, przez babcię jak ja
i może, dlatego nie było w niej odpowiedzialności za własne dzieci.
Uważała, że skoro sama jakoś się wychowała to i jej dzieci dadzą sobie w życiu radę.
Dawały sobie radę na tyle na ile pozwalało im środowisko, w którym się znalazły.
Chłopcy, czyli moi bracia przyrodni niedopilnowani, niestety nie skończyli szkół wyższych.
Czy moi koledzy szkolni mieli lepiej zadawałam sobie to pytanie?
Ze szkoły podstawowej nawet nie 50% skończyło studia, 
czyli środowisko rodzinne nie pomogło im w samorozwoju.
Ciekawą rzeczą były aspiracje, czy ambicje jakby to nie nazwać. 
Od dziecka miałam liczne zainteresowania, – gdy miałam 10 lat zaczęłam robić pierwsze zdjęcia. Wcześniej już rysowałam a mając 9 lat przeszyłam sobie palca Singerem, bo postanowiłam uszyć sobie pierwszy kostium kąpielowy.
Wiele czytałam, w 5 klasie zaczęłam uprawić gimnastykę sportową. Kochałam sport w każdej postaci. 
Dziwne było to, że wszystkiego uczyłam się sama, podpatrywałam mamę Danki jak szyła i sama zaczęłam. Nauczyła mnie tylko nawlekać nitkę. Popsułam z metr materiału nim udał mi się kostium, ale był super.
Drugą rzeczą, którą uszyłam jak miałam 10 lat była sukienka. 
Trochę kiepsko była wykończona, ale była bardzo fajna.
Ciocia, siostra babci odkrywała ze zdumieniem moje talenty i zaczęła zabierać mnie z sobą na wakacje uważała, że tam rozwinę się jeszcze bardziej.
Znalazłam zdjęcie z mojego pierwszego pobytu w Wolborzu, miałam wtedy 8 lat i zrobiłam tam coś strasznego.
Obcięłam po trochu swoje warkocze. 
Babcia jak wróciłam z takimi króciutkimi mało się nie popłakała. Sama miała długie włosy i uważała, że kobieta z krótkimi włosami wygląda wyzywająco jak chłopak.
Obcięłam je, bo nie chciało mi się, co rano zaplatać. Później zaraz znów zapuściłam warkocze.
Wtedy pierwszy mój pobyt w Wolborzu, był takim okresem oswajania się z ludźmi.
Nawet na tym zdjęciu widać, 
że byłam jak dzikie zwierzątko. Mocno wystraszone i gotowe w każdej chwili uciec. Rzadko też znajdowałam się tam w kadrze aparatu, chowałam się nie chciałam za bardzo rzucać w oczy. Uczestnicy obozu byli 10 lat starsi ode mnie nie byłam w stanie nawiązać z nimi żadnego kontaktu. Dalej, więc chodziłam swoimi ścieżkami, rysowałam, czytałam łaziłam po drzewach i pływałam. 
Czasami chodziłam do cioci na zajęcia tańca, ale raczej podpatrywałam niż tańczyłam.
Pamiętam, że z tą właśnie Berą, czy Berym, bo nie pamiętam czy był to pies czy suczka, poszłyśmy z dziewczyną mającą na imię Anka do Bogusławic do stadniny. Ja prowadziłam psa na smyczy. Wyszłyśmy takim skrótem z prawej strony na łąkę. Widać, jaki był to kolos. Zobaczył kota i jak się puścił, to ciągnął mnie po trawie z 5 metrów nim uwolniłam się ze smyczy.
W Bogusławicach Anka uczyła się jeździć konno.
Bardzo mi się to podobało, ale niestety Anki instruktor uważał, że muszę się z końmi oswoić i powiedział, że jak przyjdę do stadniny 5 raz - to posadzi mnie na konia.
Póki, co dostałam szczotkę i kazał mi je szczotkować, byłam za mała, więc wyszczotkowane były tylko do połowy.
Jednak faktycznie za 5 razem posadził mnie na konia i mogłam pojeździć na lonży. W tamte wakacje chyba z 6 razy jeździłam na lonży i raz mogłam na maneżu. 
Marzyło mi się pojechanie z Anką do lasu, ale niestety byłam za mała i instruktor nie chciał się zgodzić. 
Ta jazda konna tak mnie wciągała, że szukałam sposobu po powrocie do domu, żeby sobie pojeździć konno.
Ponieważ z babcią mieszkałyśmy w części miasta, gdzie były gospodarstwa rolne, całe Karnyszewice - szukałam gospodarza z koniem, który pozwoliłby mi na nim jeździć.
Po miesiącu znalazłam i nauczyłam się jeździć. Przekupiłam gospodarza czekoladami. Zawsze przynosiłam mu czekoladę i dostawałam konia na godzinę. Uważałam to za uczciwy układ. 
Tylko babcia połapała się, że czekolady znikają z kredensu i nie mogła pojąć, co mi się stało, bo wcześniej czekolad praktycznie nie jadłam a teraz raptem pożeram. 
Kiedyś w sobotę wypuściła się za mną, by sprawdzić gdzie ja z czekoladą znikam. Podobno opitoliła gospodarza, że wyłudza ode mnie czekolady, gdy ona za darmo jego dzieciaki zabiera na półkolonie i daje im ubranka z paczek.
Gdy wróciłam z łąk, na których jeździłam powiedział mi twoja babcia to niezły wywiadowca, nie przynoś mi już czekolad i możesz jeździć bez nich jak tylko zechcesz.
Miałam pietra, bo myślałam, że jak wrócę babcia mnie zbeszta. 
Ona śmiała się jak wróciłam do domu i powiedziała mi; „znam takiego jednego, co ma lepsze konie, ale mieszka w Piątkowisku dalej, jak będziesz lepiej jeździć to powiedz zaprowadzę Cię do niego on Cię więcej nauczy, bo sam kiedyś jeździł sportowo a jego ojciec był ułanem w Pułku Ułanów Litewskich”. Babcia miała różne koneksje dzięki swojej działalności społecznej. 
Później nawet w Liceum czasami tam chodziłam, ale pan Andrzej zachorował a że był samotny gospodarstwo sprzedał i tak skończyła się moja konna edukacja w domu, ale w Bogusławicach zawsze trochę jeździłam .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za notkę i pozdrawiam

Archiwum bloga