Wszelkie
podobieństwa do osób, zdarzeń i miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie
przypadkowe!!! Hi, hi
Ściąganie, pobieranie udostępnianie zdjęć i
treści – możliwe jest tylko za moją/autora/ pisemną zgodą.
Rozdział 1
Inicjacja barw.
Dedykuję tym, którzy przez chwilę byli
ze mną motylem a teraz na gwiezdnych łąkach tulą się w swoje sny. Marzą o
tamtych latach, gdy lepiej brzmiało „My”; Andrzejowi P, Krysi. P, Zbyszkowi B, Jackowi G, Mikołajowi L, Sławkowi B.
Gdy odlatują motyle
Czas ukryć w ciepłych dłoniach,
Zatrzymać choć na chwilę,
gdy w skrzydeł srebrnej poświacie,
przez łąki lecą motyle.
Przez jeden krótki moment,
przez ulotną chwilę
stać się zwiewnym nad łąką,
wolnym, pięknym motylem.
Otulić się marzeniami,
przed życiem, skryć w szuwarach,
tańczyć na łące wśród kwiatów,
czekać na świerszcza granie
marzyć w tęczy oparach
gdy odlatują motyle.
Nie tęsknić nawet chwilę
……………………………
Niechaj znowu będzie pięknie,
Jak wtedy, gdy kwitły mchy
Gdy kolorowe skrzydła
Mieliśmy ja i Ty
Wąska ścieżka przypominała klepisko z chaty w Górach
Świętokrzyskich z czasów, gdy byłam tam ostatni raz z „młotkiem” na rajdzie.
Wszystko wtedy miało inny wymiar.
Rzeczywistość obiektywna nie istniała w żadnej
postaci tak jak dzisiaj.
Rzeczywistość była koktajlem emocji płynących z
głębi drgającego ciągłe innym rytmem serca.
„A moje serce synkopuje jazzowo” rzekłby dziś
Mikołaj, gdyby skubany nie zwiał na łąki pełne motyli.
Ciągle ktoś tam ucieka, Sławek wcześniej Zbyszek,
Krycha a jeszcze wcześniej Andrzej o tak niesamowicie owłosionych nogach.
Chryste Panie wszystkie wtedy kochały się w nim a mnie
kręciły tylko te jego nogi w sposób niewyobrażalny.
Ciągle marzyłam, że wtulam się w te włosy i zasypiam
w nich jak na łące pełnej kwiatów.
Raz nawet na meczu koszykówki, zdjęli mnie żebym
odetchnęła i wtedy usiadłam nie przypadkiem przed nim na podłodze.
Widząc, że jestem skonana, przyciągnął mnie do tych
swoich nóg i świat na sekundę przestał istnieć.
Moje marzenie, moje najskrytsze marzenie stało się
rzeczywiste – tyle, że nagle uświadomiłam sobie - jak się oddam tej magii
sytuacji odpłynę na wieki i będę stracona.
Wystarczyło spełnić na sekundę marzenie. Zachwycić
się tą sekundą, tą odrobiną szaleństwa, by ją zapamiętać i… Wyprostowałam
raptownie dając znak trenerce, że jestem gotowa wrócić na boisko.
Byłam całkiem niezłą rozgrywającą i rzucałam z tak zwanego
dystansu jak nikt inny – beze mnie drużyna wtedy była kulawa.
Szłam dziś tą ścieżką i miałam nieodpartą ochotę
zdjąć buty i iść boso.
Czułam te synkopy raczej bluesowe pod stopami.
Matko słodka, żal mi było stóp i zastanawiałam się,
jak one będą wyglądały, gdy przejdę te 150 m do zakrętu. Kiedyś nie miałam
takich dylematów.
Wtedy na rajdzie Ala pewnie to pamięta, szłyśmy jak
takie papużki nierozłączki.
Miałam takie odjazdowe getry w kolorze modraków i
biały sweter z 2 czerwonymi pasami w poprzek.
Rzucałam się w oczy, no i jeszcze tego „koliberka”,
którego dostałam od ciotki w prezencie i z którym się nie rozstawałam. Był
wtedy rarytasem mało kto miał.
Aaaa, „koliberek”, to było takie mini radio
tranzystorowe wielkości powiedzmy niedużej książki, troszkę mniejszego formatu
niż „Gawędy skalnego Podhala”.
Właściwie Ala je niosła i słuchała.
W sumie ledwo grało, bo baterie się kończyły a
jednak, jakiś pacan to zauważył i zakablował „młotkowi” – że w Parku Narodowym
– słuchamy radia.
Oczywiście nie na Alę padło tylko na mnie przez te
chabrowe getry.
Młotek przyniósł mi skałki do dźwigania i
powiedział, że za karę nie dostanę odznaki z rajdu.
To było świństwo najwyższej kategorii - wściekłam
się - jak lubiłam „młotka”.
Kiedyś nawet na lekcji astronomii go pocałowałam –
rany ja byłam kompletna wariatka.
Stopy bolały mnie pod spodem, miałam zawsze nieduże
płaskostopie poprzeczne.
Nawet nie odrzucili mnie przy selekcji lekarskiej na
AWF – więc naprawdę było nieduże ale
czasami czułam ból właśnie na granicy palców i stopy i najfajniej wtedy byłoby
iść na bosaka.
Najfajniej pod warunkiem, że te synkopy nie walają
się na ścieżce a w kurzu nie ma paprochów i wszystko jest cacy.
Matko jedyna, czy takie miejsca istnieją, nawet w
moim ogrodzie nie jest idealnie, choć dbam o to.
Pan Jerzy przysłał mi pozdrowienia – zastanawiałam się,
co mi odbiło żeby dodać go do kontaktów na skype – hi, hi jednej literki mu
brakuje by być tym, który kiedyś kochał się we mnie na zabój.
Jedna literka i wszystko jest nie tak.
Czas, czas jest jak mgła wszystko połyka – to jego
wina.
Pamiętam tę mgłę o świcie, wtedy na rajdzie, biegłam
boso przez łąkę, trzymając kalosze w rękach do rzeki, by się wykąpać nim inni
wstaną.
Cisnęłam je gdzieś we mgłę i wskoczyłam do
lodowatego strumienia, by się ochlapać. Strumień rwał jak szalony i kątem oka
zauważyłam, że porwał mi kalosza, który odbijał się o kamienie i najwyraźniej
uciekał.
Przeskakiwałam z kamienia na kamień aż go dopadłam i
odniosłam w miejsce gdzie leżał drugi.
Weszłam znów do strumienia, żeby spłukać mydło,
którym się wysmarowałam tu i tam.
To było zabawne, bo wtedy nosiło się przaśną
bieliznę.
Ja zaś nosiłam tylko trykotowe majtki koloru
babcinego różu, bo do stanika nie bardzo miałam, co wkładać.
W strumieniu, więc byłam w tych majtkach i białej
podkoszulce, która była cała mokra, – gdy zjawił się Andrzej.
Byłam przerażona, miałam świadomość, że mokra koszulka
prześwituje i będzie miał niezły ubaw, patrząc na moje piegi nieśmiało
odstające w miejscu gdzie inne dziewczyny miały już całkiem fajne biusty.
W biegu wskoczyłam w kalosze i wtedy zaczęłam
wrzeszczeć jakby mnie ogniem przypalali.
W kaloszu poczułam chyba węża.
Czekaj nie wrzeszcz, co się stało zapytał spokojnie.
Wąż - wrzeszczałam próbując zrzucić wykopnięciami
kalosza z nogi.
Chwycił mnie za ręce i próbował uspokoić, ja ciągle
kopałam nogą, i wrzeszczałam łaaa.. uchla mnie aż w końcu uwolniłam się z
kalosza, który zaczepiając jego krocze powirował na łąkę. Na szczęście zawadził
go lekko - bo tylko syknął uginając kolana.
Dziewczyno chcesz mnie męskości pozbawić?
Patrzyłam w jego zabójczo piwne oczy ukryte w
gąszczu czarnych rzęs i na te kręcone czarne włosy i było mi słabo.
To był wąż zapytał uśmiechając się zawadyjacko?
Nie wiem było śliskie i się ruszało.
Uśmiechnął się jeszcze mocniej błyszcząc białymi
zębami, mrugnął i poszedł szukać kalosza. Ja zaś zupełnie zapomniałam o moich
piegach i różowych majtkach całych mokrych i o podkoszulce, która była jak
pergamin.
Usiadłam w trawie sprawdzając wcześniej czy nie ma
tam innych węży i czekałam na kalosza.
Słońce zaczęło wschodzić i mgła oderwała się od
ziemi. Widziałam nogi Andrzeja do kolan a on sam utonął we mgle tylko czasami
jego czupryna wyglądała z mlecznej zasłony.
Było tak bajkowo pięknie, później jeszcze taki
moment przeżyłam o świcie w Puszczy Białej na zakolach, które tworzy Narew na
wysokości Szygówka – byłam wtedy sama.
Taka błogość i wiara, że świat jest po prostu cudny
i nic więcej do szczęścia nie trzeba. Dziś czuję taką błogość dmuchając na
gorący przepyszny krupnik, który stygnie obok i choć czasami brakuje mi tych
widoków i tych emocji związanych z bliskością mężczyzny, pięknego, pachnącego
młodością i wiatrem we włosach – to jestem szczęśliwa, że właśnie mój krupnik
pozwala mi tamte chwile odświeżyć okrywając parą udającą mgłę wszystko wkoło.
Tabletka sioforu zła bardzo konieczność i kolejna
łyżka ziemniaczków ukrytych w białej kaszy i tych wszystkich aromatach grzybów,
majeranku, koperku, lubczyku, marchewki, selera, pietruchy, papryki nawet
maleńkich pieczarek i jeszcze suszonych warzyw sama nie wiem, jakich - tak mnie
rozrzewnia, że jaśniej widzę tamten poranek i rozchichotanego Andrzeja, który w
jednej ręce niósł mojego kalosza a w drugiej wymachiwał rybą, ponoć całkiem
pokaźnym pstrągiem.
Nawet nie chciałam mu się przyglądać tyle nerwów
mnie kosztował.
Wiesz, co - upleciesz mi za to wianek ze stokrotek
skwitował niespodziewanie Andrzej – potrafisz?
Jasne, ale,
na co Ci wianek.
Uśmiechnął się – zawsze chciałem sobie założyć taki
wianek na głowę.
Ale teraz chcesz?
Nie wieczorem – ok?
Dobrze zgodziłam się nie wiedzieć, czemu.
Teraz idź do reszty a ja się umyję.
Poszłam do wioski, po drodze zastanawiałam się,
czemu tylko on wpadł na to, by wykąpać się w tym strumieniu. Wczoraj
przechodziliśmy przez niego stąd o nim wiedziałam.
Reszta pewnie chlapała się w misce naszej gospodyni na
podwórku.
Gdy tak podchodziłam do obejścia, na brzegu
wysypiska śmieci, albo śmietnika, jak kto woli zauważyłam papierek, który
wyraźnie przypominał papierowego pieniążka. Podeszłam bliżej i okazało się, że
nie mylę się. Przyczepiony do jakiejś gałązki powiewał banknot 50 zł.
Jak złodziej rozejrzałam się w koło czy ktoś mnie
nie obserwuje. Nikogo nie było w pobliżu wysypisko znajdowało się za
ogrodzeniem troszkę oddalone od podwórka. Było wcześnie, wszyscy jeszcze chyba
spali. Tylko „młotek” tłukł się po podwórku. Odeszłam na bok, żeby obejrzeć
banknot. Był zniszczony – wyglądał jakby fruwał po dworze od jakiegoś czasu,
wystrzępiony na brzegach i brudny, ale jeszcze całkiem, całkiem i miał
wszystkie numery.
Taka kasa dla mnie wtedy, to był majątek.
Ciocia dała mi na rajd 20 zł dziadek 5 zł, więc
miałam połowę tego, co znalazłam. Zastanawiałam się, czy nie powinnam oddać
gospodyni, była biedna na podłodze miała klepisko.
Z drugiej strony tłumaczyłam sobie, że skoro
znalazłam znaczy, że los tak chciał, aby te pieniądze należały do mnie. Może
jakoś jednak jej wynagrodzić. Z pieniędzy, które dostałam w domu miałam jeszcze
całe 10 zł w papierku i jakieś drobne. Pomyślałam, że może to 10 zł włożę pod
serwetę w izbie gospodyni, kiedyś je znajdzie i ucieszy się jak ja.
To był super pomysł. Nikomu nic nie mówiąc nawet Ali
włożyłam chyłkiem 10 zł pod serwetę i położyłam się jeszcze, ale „młotek”
wszedł właśnie budzić wszystkich.
Pomyślałam sobie, że znalezione pieniądze to nagroda
za niesprawiedliwe oskarżenie mnie o zakłócanie miru Parku Narodowego i kary z
tym związane.
Miałam 16 lat i wszystko wtedy można było korzystnie
wytłumaczyć. Spotkanie z Andrzejem o świcie, tego pstrąga w kaloszu, 50 zł na
śmietniku wreszcie to, co miało się wydarzyć wkrótce.
Zachmurzyło się znowu. Krupnik tak mnie kręci, że
poszłam dolać sobie jeszcze pół kubeczka, a Szabaj pod moimi nogami wylizuje
resztki z miski, też mu smakował – doleję mu też troszkę z mojej dokładki.
Muszę zdjąć chodnik, który wyprałam ręcznie wężem
ogrodowym i który dosuszam na furtce w ogrodzie.
Wszystko muszę prać ręcznie jak za Króla Ćwieczka,
bo pralnicę szlag trafił w tej wilgoci.
Kupiłam sobie urządzenie do gotowania na parze i po
jednorazowym użyciu jest do wyrzucenia, bo gdzieś przy grzałkach tak zatęchło,
że nie da się jeść jedzenia na nim gotowanego.
Zastanawiam się jak to możliwe, że ja jeszcze jakoś
funkcjonuję w tej stęchliźnie i do tego mam ciągle marzenia. Jestem chyba
jakimś unikatowym egzemplarzem.
Dzwoniłam do Tereni, nie odbiera – miała wrócić w
poniedziałek, nie chcę się narzucać, więc będę czekać, ale martwię się czy się
jej coś nie stało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za notkę i pozdrawiam