czwartek, 15 sierpnia 2013

Powieść - rozdział 8 Między wakacjami.

Gdy odlatują motyle
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi
Ściąganie, pobieranie, udostępnianie zdjęć i treści – jest nie możliwe – objęte prawem autorskim.

Rozdział 8
Między wakacjami.
Wakacje - wiadomo dzieci uwielbiają, ja zaś żyłam, jakby wakacje trwały cały rok.
Każdego dnia był, jakby ten sam rytuał. Mieszkałam z babcią w poniemieckiej kamienicy w 2 pokojach ze sporą kuchnią.
Rano śniadanie w domu – znienawidzona zupa mleczna z kaszą, łyżka stawała na sztorc.
Babcia zaplatała mi w czasie, gdy jadłam warkocze, co oczywiście odwracało uwagę od paskudnej zupy ale nie dostatecznie.
W trzeciej klasie szkoły podstawowej zbuntowałam się i powiedziałam, że nie będę już jadła zup mlecznych.
Babcia nie bez oporu zgodziła się i kupione dzień wcześniej bułki podgrzewała w piekarniku, ciepłe smarowała masłem czasami kładła na nie jakiś kawałek kiełbasy lub smarowała dżemem. 
Uwielbiałam bułki, życie nabrało nowych barw, gdy skończył się okres zup mlecznych.
Kokardy we włosach były białe, z granatowej zerówki fartuch szkolny z dopinanym białym kołnierzykiem, w 2 klasie dostałam matowy fartuch z lepszego materiału – kupiła mi go ciocia.
O 7.30 ruszałam do szkoły 
odprowadzał mnie codziennie do rogu Żelaznej i Partyzanckiej seter angielski sąsiada z góry, który dostawał codziennie od nas mleko czasem z resztkami bułki, którą dla niego przemycałam. Seter nazywał się Karo i należał do zdegenerowanego aktora teatru Jaracza, który mieszkał w małym mieszkanku na strychu.
Z wyglądu bardzo przypominał Jana Ciecierskiego z filmu Awantura o Basię.
Niestety na babci nieszczęście nosił to samo nazwisko, co ona i często ludzie myśleli, że jest jej mężem wygonionym za karę na strych.
Ciągle był pijany i oczywiście grał wtedy różne teatralne role na schodach prowadzących na sam strych czasami zupełnie na golasa. Wtedy najczęściej zabierała go milicja.
Raz nawet zimą poszedł w nocy szukać wódki dla swoich karcianych kompanów w samej tylko pierzynie i został aresztowany.
Babcia oprócz tego, że była kierowniczką Przedszkola nr 1, była też tzw. opiekunem społecznym i bardzo często różni alkoholicy przychodzili do babci pożyczyć 2 złote na wódkę czy jakiś inny trunek. Miałyśmy, dlatego gruby łańcuch w drzwiach, by nikt nie mógł wejść do mieszkania.
Tak czy inaczej stresowali mnie ci ludzie, ale babcia umiała z nimi rozmawiać. 
Czasami pytałam ją czy pomoc społeczna polega na dawaniu pieniędzy na wódkę, na co babcia mi odpowiadała. 
Jak ja im dam, to na nikogo nie napadną, to chorzy ale ambitni ludzie – zawsze mi oddają pieniądze. Taki który raz nie oddał nigdy więcej nie przyszedł pożyczać. Dziwna to była teoria dla dziecka, które mało co rozumiało, ale miała jakiś sens choć ja martwiłam się, że babci kiedyś braknie pieniędzy.
Karo odprowadzał mnie i czekał na mnie, gdy wracałam ze szkoły. Nie wiem skąd wiedział, o której godzinie wracam, ale zawsze siedział na rogu, czasami nawet szedł dalej pod sklep, bo tam pewnie ludzie dawali mu jakieś kąski.
Gdy mnie widział ostrożnie przechodził, przez bardzo ruchliwą ulicę/trasę Łódź – Wrocław/ i szedł ze mną do przedszkola, bo tam dostawał zawsze swój obiad.
O mnie i o Karo dbała przedszkolna kucharka pani Maria C.
To była niesamowita kobieta, miałam wrażenie, że kochała mnie najbardziej ze wszystkich znanych mi ludzi.
Często kolebała się przez ogrodowe zarośla pod moje drzewo z talerzem zupy i 2 piętkami świeżutkiego chleba ze smalcem, pomstując pod nosem. 
Kiedy podchodziła pod drzewo mówiła - Bajeczko schodź, bo Ci zupka ostygnie i proszę przynieś talerz do kuchni, żebym znów nie musiała przedzierać się przez te maliny.
Okres pobytu w szkole nie należał do przyjemnych, dzieciaki moi koledzy ciągle się mnie czepiali.
Gdzie jest Twój ojciec – pytali a mama zostawiła cię z babką? Ty to masz licho nikt cię nie kocha.
Takie teksty były na porządku dziennym.
Miałam nawet 2 koleżanki, ale i one po cichu szeptały jakieś rzeczy, których wolałam nie słyszeć. 
Nauczyciele nie reagowali, woleli udawać, że nie widzą i nie słyszą co się dzieje.
Koledzy mówili na mnie „żaba”, bo miałam duże oczy.
Później już w klasach starszych, gdy okazało się, że jestem lepsza od wielu w sporcie, że umiem pięknie rysować i bardzo szybko uczę się wierszy oraz piszę piękne opowiadania, które często pani Piotrowska, moja polonistka czytała na lekcjach dając mnie innym za przykład – koledzy nabrali do mnie może nie szacunku, ale jakiegoś dziwnego respektu i docinki prawie się skończyły.
Ja zaś sama musiałam na nie - nie reagować, by wszystkim się znudziło.
Pamiętam, że w 3 - ciej chyba klasie przyszedł do nas Maciek rudy chłopak, którego rodzice pracowali za granicą, tak mówiła jego babcia i on póki rodzice nie wrócą miał chodzić z nami do klasy. Dzieciaki były wredne nie czarujmy się.
Zaczęły od razu czepiać się jego. 
Któregoś dnia płakał na przerwie. Pamiętam, bo on mi to po latach przypomniał, podeszłam do niego i pocałowałam go w policzek.
Nie płacz, przestaną, ale nie możesz pokazywać, że to Cię dotyka.
Przestał płakać jakoś nie długo po tym zdarzeniu przestał przychodzić do naszej szkoły. 
Spotkaliśmy się 10 lat później w Warszawie, ale to inna historia.
Teraz w tej szkole jest chyba szkoła specjalna dla opóźnionych dzieci, ale dawniej była tam "12" normalna Szkoła Podstawowa, może nawet lepsza od innych pod względem edukacji.
Najgorsze w młodszych latach były powroty ze szkoły, dzieciaki zaczepiały mnie uszczypliwościami
Patrzcie a ta znów ze szkoły do przedszkola idzie, chłopaczyska ciągnęli mnie za warkocze. Niektóre dziewczyny takie zachowania uważały za umizgi mnie to strasznie wkurzało i zdarzało mi się machnąć ręką, by odgonić natręta. Wtedy zaczynała się wojna na worki. Na szczęście w miejscu tych utarczek był tzw. Dom Harcerza, gdzie na zastępczej sali gimnastycznej moja ciocia, siostra babci prowadziła lekcje wf. z licealistkami, gdy skończyła prowadzić lekcje w 9 tce. Jak za bardzo mi dokuczali szłam poskarżyć się cioci a ta rozganiała całe towarzystwo. 
Kiedyś wytargała któregoś za nos.
Innym razem to było wcześniej o rok rozwścieczony zapewne chłopak z za płotu domu, w którym jak sądzę mieszkał rzucił we mnie kamieniem i wcelował w ciemię. Padłam na chodnik i straciłam przytomność, mało mnie nie zabił. Ludzie wezwali karetkę i wylądowałam w szpitalu.
Oczywiście chłopakowi nikt nic nie zrobił, bo nikt nie wiedział, który to, ale myślę, że on sam najadł się strachu, bo nie sądził, że wceluje we mnie i zrobi mi krzywdę jak się później okazało namówiły go dziewczyny, same się wygadały.
Myślałam nawet, że będą sobie robić żarty, że jestem stuknięta w głowę, ale od tamtego czasu przestali się mnie praktycznie czepiać. Może jak leżałam w szpitalu jakiś nauczyciel zrobił im burę.
W szkole niektóre przedmioty lubiłam innych nie, najbardziej nie lubiłam matematyki.
Reszta była do przeżycia. 
Uwielbiałam polski, później jeszcze historię, plastykę, wf. a nawet muzykę.
Na początku 3 klasy zapisałam się na naukę gry na gitarze w Domu Harcerza i wtedy zobaczyłam jak lekceważący stosunek instruktora do dziecka może go zniechęcić nawet do najfajniejszej pasji.
Niestety, po pół roku zrezygnowałam, bo mój instruktor ciągle dawał mi do zrozumienia, że jestem w tym do bani.
Nie czułam z jego strony, żadnego wsparcia, niczego nigdy, nie chciał mi wytłumaczyć. Odpuściłam sobie, mimo, że chciałam autentycznie nauczyć się grać.
Dziwne, że nie pamiętam jego nazwiska. Pamiętam tylko ludzi, którzy byli fajni. Przypomniało mi się ale nie napiszę, pewnie już nie żyje - wiem dziś, że to on był do bani jako pedagog.
Po lekcjach wracałam do przedszkola, bo w domu nikogo nie było.
Czasami w starszych klasach pozwalałam przyjść ze mną jakiejś koleżance, ale babcia nie lubiła tego, bo zawsze były z dziewczynami jakieś kłopoty.
Jedna zrzuciła mnie niby dla żartów z takiego podestu balkoniku dla dzieci, który był jakieś półtora metra nad ziemią.
Spadłam na plecy i straciłam głos, przez chyba godzinę nie mogłam słowa powiedzieć. Pani Maria głaskała mnie po plecach i smarowała chyba spirytusem, powtarzając Bajeczko kochanie odezwij się a ja tylko charczałam. Łzy jej w oczach stawały i chyba dlatego spięłam się i przemówiłam cichutko - dziękuję. Trzeba było widzieć jak mnie ściskała, mówi, mówi cieszyła się.
Z powodu pytań o rodziców stałam się samotnikiem, nawet na lekcjach jak tylko była wolna ławka wolałam siedzieć sama. 
Czasami sobie myślałam, że w sumie lepiej może, że nie mam ojca, bo przecież jakbym miała mieć takiego jak Hanka jedna z moich koleżanek. Jej ojciec był szewcem pił i ciągle lał ją pasem od ostrzenia szewskich noży.
Albo takich rodziców jak miała 2 moja koleżanka, którzy zamykali na klucz w domu jedzenie przed dziećmi i babcią. 
Nawet chleb był pod kluczem. W głowie mi się to nie mieściło.
Tak czy inaczej bolało mnie to, że byłam sama, ale jak każde dziecko umiałam o tym szybko zapominać a „+++” tej sytuacji rekompensowały mi wszystko. 
Nikt się nie czepiał, czy mam odrobione lekcje, czy się pobrudziłam, pokaleczyłam czy nabiłam sobie guza. Nic nikogo poza panią Marią nie obchodziło.
Zastanawiało mnie jedno, dlaczego nikt z rodziny mojego ojca nie interesował się, co się ze mną dzieje – mijały przecież lata. 
Ojciec miał 4 rodzeństwa i długo bardzo żył mój dziadek, byli to ludzie światli.
Ojciec w dokumentach miał wpisane inteligencja, – przez co później nie dostałam punktów na studia.
Byli to ludzie zamożni a mimo to mieli totalnie w nosie to, co się stało z dzieckiem ich brata i syna.
Już, jako dziecko nie mogłam tego pojąć. 
Czasami myślałam sobie, że może mój ojciec nie był moim ojcem, albo ja urodziłam się pod złą gwiazdą, byłam przeklęta czy coś w tym rodzaju. 
Dziecko wtedy, gdy inni mu dokuczają swoim małym móżdżkiem próbuje pojąć sprawy niepojęte.
To, że mama wyjechała, bo chciała mieć mężczyznę i nową rodzinę potrafiłam zrozumieć. 
To, że nie mogłam z nią jechać, bo tam były tylko 4 klasy szkoły podstawowej i musiałabym jeździć do innej miejscowości też rozumiałam.
Postanowiłam zatrzasnąć drzwi pod tytułem rodzina i stworzyć jednoosobową komórkę społeczną.
Babcię bardzo kochałam była cudowna, ale ona była tak zakochana w swojej pracy, że ja byłam dla niej tylko kulą u nogi i to też rozumiałam, bo to, co ona robiła było wyjątkowe, takich ludzi naprawdę jest niewielu do dzisiaj.
Niektórzy mówią, że takie wyalienowane dziecko bez opieki, musi się wykoleić, jako dorosły człowiek, bo nie ma zaszczepionych wzorców moralnych.
To jest totalna bzdura.
Mały człowiek jest świetnym obserwatorem i doskonale potrafi ocenić, co jest dobre a co złe. 
Jeśli nie przebywa z ludźmi wykolejonymi, bandziorami, alkoholikami czy narkomanami, którzy wszczepialiby mu złe wzorce. 
Samo sobie stworzy własne normy moralne i jeśli ma w swoim otoczeniu pozytywne przykłady, będzie z nich czerpało wzorce.
Ludzie wyjątkowi imponują nam chcemy być często tacy jak oni a nawet lepsi.
Tak było ze mną. Dużo czytałam, bo babcia wieczorami do późnej nocy czytała książki, rysowała w soboty i niedzielę, haftowała i czasami szyła. Piekła pyszne kruche ciastka.
Gdy przychodziła w odwiedziny stara ciocia mówiliśmy o niej „kobuska” nie wiem, czemu tak, ale zawsze przynosiła mi czekoladę i za to ją lubiłam.
Wtedy babcia wyjmowała karty i stawiała tarota. To był ich magiczny świat, rozmawiały szeptem i mówiły o rzeczach, które były nie dla mnie.
Bywało też, że przychodziła do nas siostra babci moja ciocia, która ciągle była w konflikcie z bratową i czasami pomieszkiwała u nas.
Wtedy zawsze dostawałam od niej jakieś super prezenty. 
Rower super damkę dla dorosłych z kolorowymi siatkami na kołach, narty, łyżwy, rakiety tenisowe, aparat fotograficzny, czy jakieś nowe ciuchy. Babcia uważała, że ciocia mnie rozpuszcza i często ją hamowała w tych zakupowych popędach.
Ciocia była panną i sądzę, że w ten sposób chciała mi zapewnić lepsze życie, ale i zaskarbić sobie moją przychylność.
Bała się makabrycznie burzy. Jak tylko zaczynało grzmieć wchodziła do starej dębowej szafy i nie wyszła stamtąd póki burza się nie skończyła. Ja oczywiście burzę uwielbiałam siedziałam przy oknie i robiłam zdjęcia. Ciocia nawet tych zdjęć nie chciała oglądać.
Byłam kompletnie szurnięta w tamtym czasie, robiłam rzeczy, które nawet dziś wydają mi się zwariowane.
Nasza polonistka powiedziała, że bez zmrużenia oka postawi na koniec roku szkolnego piątkę z polskiego osobie, która na jutro nauczy się na pamięć najdłuższego wiersza.
Wiedziałam, że potrafię nauczyć się wiersza nawet kilka zwrotkowego, ale….chciałam być najlepsza.
Piątkę z polskiego i tak miałam zapewnioną, ale chodziło o to by pokonać tych wszystkich Fabków, Konców, Pietrzaków, Owsiaków i Bóg wie, kogo jeszcze. Znalazłam w babcinej biblioteczce tomik Słowackiego a w nim „Ojca zadżumionych” w ciągu jednego dnia i nocy nauczyłam się całego na pamięć i pamiętam go do dzisiaj – nikt nie nauczył się wtedy dłuższego wiersza. 

2 komentarze:

  1. Uff..... dzisiaj juz późno, a ja z zapartym tchem przeczytalam zalegle 2 rozdziały. Lubię czytać Twoje wspomnienia i opowieści. Basiu,pisz dalej, a ja tu znowu wpadne po wiecej. Buziolki. Ania (M.)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za notkę i pozdrawiam

Archiwum bloga