wtorek, 22 stycznia 2013

Babcia i fotografia.

Bajka
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń i miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe!!! Hi, hi
„Balansować na linie wysoko ponad spojrzeniem Twych oczu”
˜”*°°*”˜
Pytasz mnie jak zaczęła się moja przygoda z fotografią.
To do mojego młodszego kolegi artysty, ale nie tego, co mi proponował uciechy cielesne.
Nie wiem czy w takich razach się obrażać czy przyjmować to za komplement.
Swoją drogą zauważam, że jest coraz więcej mężczyzn/może dużych chłopców/, którzy szukają sexu u starszych kobiet. 
Kiedyś spotykałam się z tym za granicą i tam chłopcy mają zupełnie inną motywację niż jak sądzę u nas.
W Grecji ponoć młode dziewczyny nie chcą sypiać z młodymi greckimi chłopcami, żeby nie uchodzić za puszczalaskie, bo wtedy nie znajdą męża.
U nas taka motywacja całkiem nie przystaje do smutnej rzeczywistości.
Naszych chłopców zwyczajnie nie stać na młode dziewczyny, więc proponują romans sporo starszym licząc na jakieś drobne prezenty jak sądzę.
Tak czy inaczej mnie to przeraża, wiem, że mogłabym zatrudnić młodego do grabienia liści w ogrodzie, ale do sexu – to dla mnie niesmaczne – nie, dlatego, żebym była pruderyjna, ale szczególnie w takich razach do seksu potrzebuję uczucia.
Nie wykluczam takiego układu, pod warunkiem, że wynikałby on z wcześniej z szalonego uczucia obojga a szczególnie tego młodszego.
To się w historii czasami zdarzało.
˜”*°°*”˜
Wracając do fotografii spróbuję to krótko opowiedzieć, choć niczego nie obiecuję, nie wiem czy starczy mi weny.
Fotografia urzekła mnie, gdy miałam niecałe 10 lat i był to całkowity przypadek.
Znalazłam wśród rodzinnych pamiątek na starej dębowej szafie, bardzo stary aparat, który był własnością mojego nieżyjącego już wtedy ojca a może wcześniej jeszcze jego ojca.
Była to stara Agfa, Billy~Record, Anastygmat Jgestar F8,8.
Taki jeszcze z prawdziwym mieszkiem.
Dwa dni a może nawet więcej zajęło mi otwarcie go nim ujrzałam ten zaczarowany mieszek.
Byłam wtedy kompletnym ignorantem w dziedzinie fotografii /i może dobrze, bo nie udało mi się dostać do wnętrza aparatu/. Wiedziałam tylko, że w środku może być film, na którym robiono zdjęcia.
Poszłam, więc do jedynego wówczas w moim rodzinnym mieście zakładu fotograficznego, aby zawodowiec sprawdził, czy mój ojciec, o którym właściwie prawie nic nie wiedziałam/umarł jak miałam pół roku/ - nie zostawił tam jakiegoś nieskończonego filmu.
Moja dziecięca intuicja już wtedy mnie nie zwodziła a raczej już wtedy potrafiłam jej słuchać.
Może właśnie, dlatego, że byłam dzieckiem, które całe swoje dzieciństwo od wczesnej wiosny do bardzo późnej jesieni spędziło na ogromnej, koszteli rosnącej w wielkim parku przedszkola, w którym moja babcia była kierowniczką.
˜”*°°*”˜

O babci wypada powiedzieć słów kilka, bo właściwie nie wiele o niej pisałam a była to osoba niesamowita.
Miała jedną wadę i same zalety.
Jej wadą była niechęć do jakiejkolwiek formy rodziny, to ją zniewalało i podcinało jej skrzydła.
Mogła robić wszystko narażając nawet życie, byle nie stać przy garnkach i nie zajmować się rodziną.
W czasach okupacji, przynosiła ze wsi pod ubraniem po kilkanaście kilogramów wędlin i mięs narażając się na zastrzelenie przez Niemców.
Nigdy nie mówiła, w jaki sposób rozprowadzała to wśród rodziny i znajomych a ja byłam wtedy za mała, żeby o takie rzeczy ją pytać.
Te wojenne opowieści snuła zawsze późnym wieczorem, siedząc na starym aksamitnym zielonym głębokim fotelu przy zgaszonym świetle w salonie.
Pamiętam jak kiedyś usiadłam na niej i okropnie się wystraszyłam, bo w pokoju były 2 fotele ona siadała zawsze w tym samym a ja w drugim.
Wtedy jednak siedziała w tym moim. 
Czemu nie zapalała światła jak opowiadała o wojnie nie wiem – może to sprawa tzw. wojennych zaciemnień nie mam pojęcia.
Często opowiadała mi o wojnie i o swojej babci.
Zaczęła o babci opowiadać jak ją zapytałam o włosy, bo miała je śliczne kręcone, choć zawsze jakoś przylizywała i upinała, żeby nie było widać.
Powiedziała wtedy, że jej babcia była Węgierską damą.
Nie bardzo to rozumiałam, ale patrząc na 2 zdjęcia mojej pra, pra babci widziałam, jaką pięknością była. 
Z domu pra, pra babcia jak nie przekręciłam nazywała się Kurszan, czy jakoś tak. 
Do Polski ponoć porwał ją z Francji, gdzie jak moja babcia twierdziła uczyła się sztuk różnych - młody zapowiadający się francuski malarz, niestety w Polsce bez oparcia rodziny musiał zająć się rzemiosłem i zajmował się drobną sztukaterią.
Dziadek nazywał się Johann Alaszan.
W pierwszej wojnie zmieniono mu nazwisko na Jan Ałaszewski i tak zostało.
Babci mama Julia już zupełnie nie była do prababci podobna, ale cechy dziadków skumulowały się u mojej babci.
Babcia mówiła, że pradziadkowie osiadli w Polsce z przypadku, bo Johann po porwaniu zakochanej w nim babci nie mógł zostać we Francji, bał się rodziny pra babci Julii, tego że ją rodzina odnajdzie. 
O powrocie na Węgry mowy być nie mogło, więc został zaproszony przez swojego kompana od uciech młodzieńczych właśnie do Polski, gdzie był początkowo zarządcą jego majątku, ale nie bardzo do tego się nadawał i po urodzeniu się pierwszego syna założył mały warsztat w Radomiu.
Nie wiele z tego wszystkiego pamiętam, troszkę babcia spisała na marginesach zeszytów z wzorami do haftowania - reszta gdzieś osiadła w przedsionkach zapomnienia.
Babcia posiadła wszystkie talenty swoich dziadków.
Przepięknie rysowała i malowała, haftowała i sama szyła różne cuda. Poduszki dekoracyjne i takie różne rzeczy, dużo czytała szczególnie książki historyczne, zajmowała się ezoteryką.
W czasie okupacji była sanitariuszką, o co cała jej rodzina miała do niej wielkie pretensje, bo uważała, że przez swoje wariactwo naraża wszystkich.
Kiedyś Niemcy przyszli szukając babci do jej mamy Julii i chcieli powiesić moją prababcię na gruszy rosnącej pod domem, bo ta nie chciała ujawnić, gdzie ukrywa się moja babcia Apolonia. 
Uratowało babcię bombardowanie i Niemcy uciekli a babcia mówiła, że szrapnel wtedy uderzył w dom prababci Julii. 
W dzień śmierci mojej prababci Julii grusza pękła na pół, ale chyba jedna jej połowa rośnie do dzisiaj.
Moja babcia Apolonia miała straszny żal do prababci Julii o swoje imię, bo tradycją w rodzinie było, że pierwsza córka miała na imię Julia.
Babcia była 2 córką, ale tej pierwszej też nie dano na imię nie wiedzieć, czemu Julia tylko Renata czy jakoś inaczej już nie pamiętam i ona jakoś szybko umarła na suchoty.
Babcia była 2 córką i dostała na imię Apolonia – nie cierpiała tego imienia i miała sporą awersję do swojej mamy, bo ta na imię Julia dała najmłodszej córce.
Moja babcia Pola, bo tak o niej mówiono i Julia nigdy się nie lubiły. Julia moja ciocia była przeciwieństwem babci.
Babcia ciepła, szanująca każdego człowieka otwarta na ludzi kochająca dzieci, całe życie poświęcała się dla innych i dawało jej to ogromną radość.
Założyła rodzinę, ale ona praktycznie nie istniała.
Dziadek mąż babci był rzeźnikiem, co nie przysparzało mu sympatii w rodzinie babci.
Babcia skończyła Seminarium Nauczycielskie i uważano ten związek za mezalians.
Po 15 latach w tym 4 lata wojny dziadek zginął w Oświęcimiu. Babcia została sama z córeczką moją mamą, którą tak naprawdę zajmowała się jej babcia Julia. 
Nigdy nie widziałam babci z żadnym adoratorem a widać było, że niektórzy mężczyźni zabiegali o babci względy - gdy była młoda wyróżniała się urodą.
Babcia zakładała po wojnie przedszkole w Domu Parafialnym przy kościele katolickim i poświęciła się temu całkowicie.
Prowadziła tam to przedszkole kilkanaście lat.
Pamiętam, że jeszcze ja, jako mała dziewczynka chodziłam do księży na cukierki. 
Proboszcz miał takie fajne pudełeczka „bombonierki” ze szkła czy kryształu połączonego kolorowymi kokardami a w nich przepyszne czekoladowe cukierki. 
Zawsze jak mama prowadziła mnie do babci do przeszkolą, ja natychmiast biegłam do księży na cukierki. 
Mniej więcej w tym czasie jak mama wyjechała czyli gdy miałam 6 lat księża wyprowadzili babcię z Domu Parafialnego do fajnego poniemieckiego pałacyku w ogromnym parku przy Partyzanckiej.
Babcia się bardzo ucieszyła, bo w końcu nie była zależna od księży i mogła sama urządzać swoje nowe przedszkole.
Kochała je o wiele bardziej niż kogokolwiek na świecie. 
Wszystko w jej życiu toczyło się wokół przedszkola.
Wracałyśmy z niego zawsze nocą do domu i wiem, że gdyby było to możliwe babcia by w nim mieszkała.
Nie raz nocowałyśmy tam jak nie chciało jej się wracać do domu, bo było już za późno. 
Myślę, że była jedyną kierowniczką przedszkola w całym mieście a może i całym regionie, która tak umiała zorganizować wokół prac na rzecz przedszkola tutejszą społeczność. 
Było około kilkunastu lat po wojnie, kraj był biedny, każdą zabawkę dla dzieci kupowało się z wielkim trudem. 
Władze zupełnie nie pomagały w wyposażeniu przedszkola. 
Babcia nawiązywała kontakty z emigrantami z naszego terenu mieszkającymi za granicami Polski. 
Do przedszkola, co rusz przychodziły paczki z tak zwanej UNRRY - United Nations Relief and Rehabilitation Administration - organizacja utworzona przez Narody Zjednoczone w 1943 w celu udzielenia pomocy obszarom wyzwolonym w Europie oraz po zakończeniu II wojny światowej.
Były to zwykle paczki z żywnością.
Od prywatnych emigrantów, przychodziły ogromne paczki z ubrankami dla dzieci, zabawkami i słodyczami. 
Rodzice dzieci organizowali różne imprezy dobroczynne. dzięki czemu były pieniądze na wycieczki dla przedszkolaków.
Babcia była tylko dyrygentem tej orkiestry.
Tu trzyma trąbę słonia na wycieczce do ZOO w Łodzi a zdjęcie zrobiłam ja Agfą.
Ogromny przedszkolny park podzielony był na część parkową dekoracyjną i gospodarczą, gdzie uprawiano warzywa, gdzie rosły krzewy i drzewa owocowe. 
Rodzice mieli dyżury i uprawiali ten ogród.
Kochałam moją babcię, szczególnie wtedy, gdy opowiadała mi o historii, czytała książki czy wróżyła, bo od swojej prababci dostała karty Tarota. 
Czasami pokazywała mi jak malować ale to były krotochwilki, między jej zajęciami w przedszkolu.
Mnie tak naprawdę wychowywały, czułe konary starej koszteli, bo babcia tak kochała swoje przedszkole, że zupełnie zatracała się w tej miłości i całkowicie zapominała, że podrzucono jej w wieku 6 lat wnusię.
Dzisiaj po latach jestem mojej babci za to bardzo wdzięczna, gdyż tak naprawdę mogłam dzięki temu rozwijać się bez ingerencji doświadczonych dorosłych, którzy zupełnie nie czują, co dziecko frapuje i tylko narzucają mu różne bzdurne zakazy i nakazy. 
Do tego pokazała mi jak dawać siebie innym. 
Jak cieszyć się tym, że można innym pomagać.
˜”*°°*”˜
O koszteli może opowiem, kiedy indziej.
Wróćmy teraz do fotografii i mojej Agfy.
˜”*°°*”˜ 
Okazało się, że został tam niedokończony film, dzięki czemu mogłam zobaczyć zdjęcia z ostatnich, no prawie ostatnich dni życia mego ojca.
Bardzo wtedy stareńki pan fotograf wywołał mi je i nie wziął za to nawet złotówki. Polubiłam jego siwą brodę i postanowiłam po kilku dniach wrócić do niego, żeby załadował mi nowy film do aparatu.
Jak zobaczył mnie z tym filmem kupionym na tzw. rozmiar /6x9 to dowiedziałam się później/ dostał ataku spazmatycznego śmiechu.
Dopiero wtedy, gdy jego siwa broda przestała się trząść ze śmiechu wyjaśnił mi ze aparat jest już raczej obiektem muzealnym, że trzeba by go dobrze odkurzyć i wyczyścić szkła - takie tam, tere, fere.
Patrzyłam na niego moimi wybałuszonymi zielonymi oczami i czułam jak mi łzy do nich napływają.
Byłam pewna, że znalazłam cudowna zabawkę a teraz ten przemiły skądinąd dziadziuś zaśmiewał się ze mnie i próbował wybić mi zabawę z głowy.
Wkurzyło mnie to szczególnie, dlatego, że znalazłam w miedzy czasie cudowny statyw;) o złotych nóżkach, który czułam, że jest do tego aparatu.
Nie miałam za bardzo pojęcia, do czego służy, gdyż aparat nie wydawał mi się tak ciężki, bym go nie mogła utrzymać przy robieniu zdjęć w ręku. Stary fotograf mimo ubawu, jakiego mu przysporzyłam zauważył moją bezgraniczną rozpacz i obiecał przeczyścić aparat i załadować nowym filmem.
Po licznych przetargach udało mi się skrócić czas tej operacji do 2 dni. Ech…. To były czasy!
Wyjaśnił mi też, kiedy należy używać statywu Boję się by Cię nie zanudzić, nasza znajomość z panem fotografem trwała 4 lata i wierz mi był to jedyny człowiek, którego słuchałam w wyjątkowym skupieniu, zaczęłam nawet robić notatki.
Może kiedyś opowiem Ci dalszy ciąg tej cudownej historii, jedno jest pewne to był jedyny człowiek, któremu dobrowolnie pozwalałam się uczyć.
Dzięki niemu moja wyobraźnia rozwijana w sposób naturalny na starej koszteli mogła obrazami wypełniać moje życie.
˜”*°°*”˜ 
Dzięki fotografii zaczęłam malować patrzyłam na swoje zdjęcia i robiłam ich barwne repliki.
W pracowni mojego nauczyciela fotografii przeżyłam też kilka niesamowitych chwil, między innymi obserwowałam jak dojrzewa na słońcu zdjęcie robione techniką „gumy”.

Żałuję do dzisiaj, że nie zapisałam sobie kolejności czynności i składników chemicznych potrzebnych w tym procesie. Próbowałam wiele lat później odtworzyć go przy pomocy opisu w książce o fotografii.
Brakło jednak chyba tego okruszka serca, który wkładał w to mój dziadziuś fotograf – sentymentalna historia.
Dzisiaj z rozrzewnieniem ją wspominam, gdy pozwalam się wieźć na kolejną sesję zdjęciową mojemu staremu Fordowi – kupionemu za ciężkie 4 i pól tysiąca $ od młodego Amerykanina, który otarł się o moją historię grafiki komputerowej.
˜”*°°*”˜
Od wczesnej wiosny do bardzo późnej jesieni fotografuję w plenerze.

Zima to zazwyczaj okres „stołowych” eksperymentów i kilku małych plenerów przy dobrej pogodzie.

Jednak z tamtego czasu mojego odkrywania fotografii zostało we mnie takie poczucie bezinteresownej pomocy tym, którzy faktycznie chcą ją tak jak ja kiedyś odkryć.
Dzisiaj ja mam kilku swoich uczniów, którzy może po latach będą spotkanie mnie na swojej drodze również uważali za szczęśliwe zrządzenie losu.

Myślę, że to fajnie móc w taki sposób podziękować losowi, za to, że był kiedyś dla nas łaskawy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za notkę i pozdrawiam

Archiwum bloga