środa, 3 maja 2017

Dawnych wspomnień czar....

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi
~~~~~~~~~~~~~~
3 maja 2017
Było naprawdę super, hotel „Złoty młyn” najfajniejszy ze wszystkich dotychczasowych hoteli.
Apartament bardzo wygodny i dość gustownie urządzony. 


Jedzenie w porcjach ogromnych – jak dla tirowców – nie do przejedzenia. 
Atrakcje – kręgle nie graliśmy, była jeszcze sala gier, ale nie 
odnaleźliśmy jej.
Pierwszy dzień pogoda kiepska, ale później cudownie.
Mój inspirator jak zawsze słodki. Dobrze mi z nim, wypoczywamy wspólnie i to jest bardzo miłe. 
Drugiego dnia pojechaliśmy do Bogusławic na zawody 


i do Wolborza – odnowić wspomnienia z dzieciństwa. 
Wolbórz jest miejscem, w którym spędzałam, co roku wakacje od 8 roku życia do 18
Moja ciocia organizowała tam obozy sportowe dla Liceów Pedagogicznych ja zaś jeździłam z nią, jako wolny strzelec – znaczy nie zmuszana do uczestniczenia w żadnych zajęciach sportowych, ale chętnie przyłączająca się do grup, gdy jakieś zajęcia mnie zainteresowały. 
Wśród kadry oprócz cioci, która była zawsze naczelnym hi, hi wodzem, byli najlepsi nauczyciele i trenerzy z całego województwa łódzkiego. Niektórych nazwiska pamiętam do dzisiaj. Jackowscy, żona i mąż ze Zduńskiej Woli czy Łasku, p. Krysia nazwiska nie pamiętam, Pan Jurek Sroka mój późniejszy trener lekkoatletyczny. Pan Szklennik chyba z Łodzi. Gimnastyk, który potrafił na sali gimnastycznej robić takie ćwiczenia, że mnie małemu dziecku dech zapierało w piersi. Sala gimnastyczna w Wolborzu była z prawdziwego zdarzenia, miała podwieszaną równoważnię i kółka. Przypominała sale Sokoła. Ja nigdy wcześniej takiej sali nie widziałam, więc chętnie zakradałam się do niej, gdy nie było zajęć i uczyłam się skakać przez skrzynie i kozła, gramoliłam się na równoważnię i uczyłam się po niej spacerować. 
Chodząc po dziedzińcu wolborskiego Pałacu – dawnej siedziby Biskupów Kujawskich przypominały mi różne zdarzenia. 
To był taki powrót po latach w świat dzieciństwa. 
Od czasu ostatniego mojego wakacyjnego pobytu w Wolborzu byłam tam przynajmniej kilka razy. 
Jest to miejsce zaczarowane, które rozbudza dawne emocje. 
Nigdzie chyba w czasie wakacji nie czułam się tak dobrze jak tam. Pamiętam Elę, córkę dyrektora ówczesnego Liceum Leśnego, które w ciągu roku mieściło się w kompleksie pałacowym. 
To Ela pierwszy raz, gdy miałam 9 lat pokazała mi bogusławickie ogiery i ona namówiła swojego trenera, by nauczył mnie za oporządzanie koni jazdy na jednym. 
Był bardzo spokojny/ogier/ i chyba na emeryturze, co mu kiedyś strzeliło do łba, że wyrwał się ze ścieżki do lasu a mnie wysadził z siodła tego nikt nie odgadł. 
Suma sumarum skończyło się to w Pogotowiu piotrkowskim, gdzie chirurg przez 2 godziny wyjmował mi żużel z pleców. 
Na szczęście nie zostały żadne ślady. 
W sumie nie miało to zdarzenie wpływu na mój pociąg do koni.
Każdego roku wyrywałam się do Bogusławic, nawet wtedy, gdy Ela wróciła z rodziną do swego ukochanego Sopotu ja dalej chodziłam jeździć na koniach. 
Koniki zaś inspirowały mnie od czasów Wolborza zawsze jako modele do moich zdjęć.
Później kupiłam sobie kompletny strój amazonki i choć nie startowałam w zawodach czułam się rodziną 
bogusławskich koniarzy.
Cudownie było to wszystko sobie przypomnieć raz jeszcze. Musieliśmy wrócić, bo mój przyjaciel 2-ego szedł do pracy. 
Chętnie zostałabym tam dłużej. 
+
Najcudowniejszy sen na świecie
Poszłam jeszcze sobie pospać i miałam sen o rany, ale cudny. Byłam w Warszawie na castingu fotograficznym.
Jakaś firma zaproponowała fotografom casting, dla tych, którzy potrafią zrobić w trudnych warunkach najfajniejsze zdjęcia. Spotkałam kilku znajomych fotografów, przeszliśmy 1 etap kwalifikacyjny i dostaliśmy zadanie.
Mieliśmy sfotografować narciarzy w czasie jazdy z góry.
Jakaś góra była pod Warszawą i tam wszystko miało się odbyć. Dostałam tylko buty narciarskie, takie raczej do biegówek, rower i mapkę na zdjęciu do telefonu. Wsiadłam na rower i pojechałam, bo za 3 godziny miałam na AWF-ie wykład z psychologii a wykładowca odnotowywał obecności.
Byłam spokojna, bo 2 raz studiowałam tak mi się te studia podobały, że mogłabym tam studiować kilka razy.
W jednym z moich snów poszłam drugi raz na studia nikomu nie przyznając się, że mam już je skończone.
Miałam mieć tego dnia wykład, więc musiałam się spieszyć.
Nic na tym castingu nie powiedzieli, o co konkretnie chodzi. Tylko, że wszystko, co nas zaintryguje mamy fotografować a zdjęcia przesłać do następnego dnia na mailowy adres firmy z nickiem a nie nazwiskiem.
Ruszyłam na rowerze w tych butach narciarskich, co było robić. Trasa prowadziła z górki i po jakichś schodach, więc trzeba było uważać, żeby sobie zębów nie wybić i aparatu nie rozbić.
Gdy tylko skończyły się schody szli goście weselni i młodzi z obu stron z trudem można było ich minąć.
Zrobiłam kilka zdjęć, bo kto dzisiaj puszcza przez wieś takie weselne orszaki.
Wyglądało, że dojechałam na peryferie Warszawy.
W oddali majaczył wyciąg narciarski, ale wyglądało na to, że stał.
Cała okolica była zasypana śniegiem narciarzy nie było widać. Skoro już tu jestem. Może tam na górze mają dla mnie narty pomyślałam.
Postanowiłam w tych butach narciarskich wspinać się po drewnianych schodach.
Kto widział mnie jak po tym zeszłorocznym wypadku z tramwajem szarżuję na schodach wie doskonale, czym było dla mnie to poświęcenie.
We śnie na szczęście kolana nie bolały a adrenalina rosła. Schody były bardzo wysokie tak mniej więcej jak, na co najmniej 9 piętro całe ośnieżone. Jedyne ułatwienie stanowiły takie jakby worki na kapcie przywiązane do prętów poręczy. Na schodach kłębił się wręcz tłum młodzieży i dzieciarni, ludzi w moim wieku nie było wcale.

A ‘propos wieku to sądzę, że chyba miałam z jakieś 10 lat mniej w tym śnie. To też jest zaletą snów, że wiek w nich dostosowuje się do okoliczności. Dziwne, bo jak mi się śni, że fruwam, to zawsze jestem w wieku dziewczęcym i mam białą długą koszulinę do kostek – taką jak nocną z długimi szerokimi rękawami, które na wietrze imitują skrzydła. Tym razem byłam w cienkiej krótkiej puchowej kurteczce takiej jak ma mój przyjaciel. W ekrii spodniach i podobnych butach narciarskich, poza kostkę, ale o wiele lżejszych niż moje kneissleye buty zjazdowe. W końcu wskrobałam się na szczyt i tu zaczyna się to, co najpiękniejsze. 
Bez nart w samych butach zjeżdżałam długimi łukami, pokładając się wręcz w dół. Zapomniałam, robić zdjęcia. 
Jazda na nartach a nawet bez nart jak się tak da jest jak narkotyk. Zjechałam praktycznie pod bramę AWF – oczywiście spóźniłam się na wykład. Opowiedziałam profesorowi moją przygodę, ten tylko westchnął i uśmiechnął się – też pewnie wolałby zjeżdżać z góry niż siedzieć na wykładzie a za oknami wiosna a nie zima. 
Skręca mnie w żołądku trzeba pomyśleć o jakimś obiedzie, a miałam pracę w garażu zrobić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za notkę i pozdrawiam

Archiwum bloga