Bajka
Wszelkie
podobieństwa do osób, zdarzeń i miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie
przypadkowe!!! Hi, hi
Ściąganie, pobieranie udostępnianie zdjęć i
treści – możliwe jest tylko za moją/autora/ pisemną zgodą.
„Balansować na linie wysoko ponad spojrzeniem Twych oczu”
˜˜”*°•◕❤◕•°*”˜˜
Świerszcz
za kominem - Charles
Dickens
Tłumaczyła
Krystyna Tarnowska
Świerkot
pierwszy
„Zaczął imbryk! Nie powołujcie się na to, co
pani Peerybingle powiedziała. Ja wiem lepiej.
Pani
Peerybingle może nas zapewniać do końca świata, że nie potrafi rozstrzygnąć,
które zaczęło; ja powiadam, że imbryk. Przecież powinienem chyba wiedzieć!
Wedle małego holenderskiego zegara, który wisiał w kącie, imbryk zaczął dobre
pięć minut wcześniej, nim świerszcz w ogóle świerknął.
Całkiem
jak gdyby zegar nie przestał wybijać godzin, jak gdyby mały podrygujący kosiarz
na jego szczycie, który wymachiwał w prawo i w lewo kosą przed wejściem do
mauretańskiego pałacu, nie skosił akra urojonej trawy, zanim świerszcz
zawtórował imbrykowi!
Z
natury nie jestem człowiekiem upartym. Wszyscy o tym wiedzą. W żadnym wypadku
nie przeciwstawiłbym się opinii pani Peerybingle, gdybym nie był najgłębiej
przekonany o swojej słuszności. Nic by mnie do tego nie zdołało nakłonić. Lecz
tu idzie o fakty. Faktem zaś jest, że imbryk zaczął dobre pięć minut wcześniej,
nim świerszcz w ogóle dał znać o swoim istnieniu.
Zaprzeczcie
mi, a powiem, że dziesięć.
Opiszę
wam dokładnie, jak się wszystko zdarzyło. Uczyniłbym to w pierwszych słowach,
gdyby nie ów prosty wzgląd: jeśli mam coś opowiedzieć, musze zacząć od
początku. A jakże mogę zacząć od początku, nie zaczynając od imbryka?
Otóż
zrozumcie, proszę, że między imbrykiem a świerszczem odbywało się coś w rodzaju
współzawodnictwa, czy też próby zręczności. Posłuchajcie, co do tego
doprowadziło i czego rzecz owa była wynikiem.
Pani
Peerybingle wyszła w chłodny zmierzch odziana w drewniane chodaki, które
pozostawiały na mokrych kamieniach podwórza niezliczone, acz niedoskonałe
rysunki pierwszego twierdzenia Euklidesa – pani Peerybingle wyszła więc i
napełniła imbryk w studni. Wróciwszy niebawem, już bez chodaków (co w jej
wzroście niemiłą stanowiło różnicę, jako że chodaki były wysokie, ona zaś
niziutka), pani Peerybingle postawiła imbryk na ogniu. Co czyniąc, straciła
cierpliwość lub raczej na chwil kilka gdzieś ją zapodziała; albowiem woda –
nieprzyjemnie zimna, lepko-śniegowata, znajdująca się w owym stanie ruchliwym,
w którym przenika wszelką absolutnie materię, nie wyłączając podkładek pod
chodaki – przedostała się, do palców u nóg pani Peerybingle i, co więcej,
opryskała jej łydki. A gdy człowiek skłonny jest chlubić się (nie bez racji)
swoimi nogami, pończochy zaś otacza szczególną dbałością, wypadek taki na pewno
wyda mu się przez chwilę trudny do zniesienia.
Ponadto
imbryk był uparty i irytujący. Żadną miarą nie pozwalał, aby go ustawiono na
górnym ruszcie, i ani myślał ustawić się grzecznie na bryłkach węgla; nic,
tylko leciał do przodu niczym jaki pijak i pryskał, istny głupiec, na komin.
Był kłótliwy, syczał i mamrotał gderliwie do ognia. Na domiar złego pokrywka,
oporna palcom pani Peerybingle, wpierw fajtnęła do góry nogami, a potem zmyślnie
i ze stanowczością godną lepszej sprawy dała nura w bok i spadła na samo dno
imbryka. Ach, kadłub “Royal George", gdy go wydobywano z morza, ani w
połowie nie stawiał tak zaciętego oporu, jak stawiała pokrywka, zanim ją pani
Peerybingle zdołała na wierzch wyciągnąć!
Ale
nawet wtedy imbryk miał minę naburmuszoną i zaciętą; trzymał rączkę w sposób
wyzywający i zadarłszy dziobek wpatrywał się w panią Peerybingle impertynencko
i drwiąco, jak gdyby chciał powiedzieć: – Nie będę się gotował! Nic mnie do
tego nie zmusi!
Wszelako
pani Peerybingle, odzyskawszy humor, otarła jedną swą małą pulchną rączkę o
drugą i roześmiana usiadła przed kominem. Tymczasem wesoły ogień to buchał, to
przygasał, ogarniając migotliwymi błyskami kosiarza na szczycie holenderskiego
zegara, tak że w końcu zdawać się mogło, iż kosiarz stoi jakby w ziemię wryty
przed swym mauretańskim pałacem, a tylko płomienie są w ruchu.
Jednakże
kosiarz ruszał się; przepisowo i regularnie chwytały go spazmy, dwa na sekundę.
Ale kiedy zegar miał zacząć wybijać godziny, strasznie było patrzeć na jego
cierpienia; gdy zaś kukułka wychyliła się z pałacu i zakukała sześć razy,
kosiarz za każdym razem dygotał, jakby na dźwięk upiornego głosu lub jakby coś
skubnęło go boleśnie w łydkę.
Dopiero
kiedy straszliwy rozgardiasz i zgrzytliwe dźwięki w dole pośród wag i sznurów
zupełnie milkły, przerażony kosiarz stawał się znów sobą. Zresztą strach jego
nie był bezpodstawny, albowiem działanie owych zegarów, wychudłych i
grzechotliwych niczym kościotrupy, bardzo jest konfundujące i dziwię się
doprawdy, że jakimkolwiek ludziom na świecie, zwłaszcza zaś Holendrom, mogła w
ogóle przyjść chętka je wymyślić. Panuje powszechne mniemanie, że Holendrzy
lubią nakładać szerokie i sute odzienie na dolne rejony swych postaci, powinni
więc chyba mieć dość rozumu w głowie, aby nie budować zegarów tak chudych i tak
obnażonych.
Oto
teraz, zauważcie, imbryk rozpoczął swą wieczorną zabawę. Oto teraz imbryk,
rozrzewniwszy się i rozmiłowawszy w muzyce, jął bulgotać gardłowo,
niepowstrzymanie, folgując sobie w krótkich a melodyjnych parsknięciach, które
jednak tłumił wraz, jak gdyby niezupełnie jeszcze zdecydowany: wpadnie, czy nie
wpadnie w nastrój towarzyski. Oto teraz, po kilku tego rodzaju daremnych
próbach stłumienia przyjaznych afektów, imbryk odrzucił precz wszelką posępność
i wszelką powściągliwość i wybuchnął pieśnią tak serdeczną i tak radosną, o
jakiej żadnemu dotąd łzawemu słowikowi nawet się nie śniło.
Jakże
prosta i zrozumiała była ta pieśń! Ach, pojąłbyś ją niczym księgę – pojąłbyś ją
łacniej niźli niektóre spośród tobie i mnie znanych dzieł. Podczas gdy jego
ciepły oddech wytryskiwał lekką chmurką, co uniósłszy się wesoło i z wdziękiem
na wysokość kilku stóp nieruchomiała u pułapu na kształt prywatnego imbrykowego
nieba, imbryk wyśpiewywał swą pieśń z tak nieokiełzaną energią wesołości, że aż
jego żelazny kadłub podskakiwał i brzęczał na kominie. A przykrywka, ów
niedawny buntownik – tak oto zbawienny jest wpływ dobrego przykładu –
odtańczywszy skoczny taniec, jęła szczękotać na podobieństwo głuchego i niemego
miedzianego talerza, który będąc młodzikiem ani się dotąd domyślał, do czego
służy jego brat bliźniak.
Że
ta pieśń imbryka była pieśnią zaprosin i pieśnią powitania dla kogoś, kto
znajdował się w drodze, dla kogoś, kto zdążał w tej chwili do małego,
zacisznego domku i wesołego ognia na kominie – rzecz ta nie budzi żadnych
wątpliwości. Wiedziała o tym doskonale pani Peerybingle, siedząca w zadumie
obok komina. Noc jest ciemna, śpiewa imbryk, i zeschłe liście leżą na drodze; a
w górze sama tylko mgła i ciemność, a w dole samo tylko błoto i rozmokła glina;
i jedno tylko pociesza w tej smutnej i mrocznej atmosferze; lecz tak naprawdę,
to nie wiem, czy pociesza, bo jest to zaledwie smuga światła purpurowej,
złowrogiej barwy, w miejscu, gdzie słońce wraz z wichrami napiętnowało chmury,
owe sprawczynie niepogody; a okolica, otwarta i rozległa, jest jeno podłużną,
niewyraźną i czerniawą smugą; i szron osiadł na drogowskazie, a na gościńcu
leży topniejący śnieg; i ani lód nie jest wodą, ani woda nie jest wolna od
lodu; i prawdę powiedziawszy, nic nie jest takie, jakie być powinno. Ale on
jedzie, jedzie, jedzie!
Otóż
wtedy, moi drodzy, odezwał się świerszcz. Zaświerkotał swoje przepotężne świrt,
świrt, świrt, wtórując imbrykowi, zaświerkotał głosem tak zdumiewająco
nieproporcjonalnym w stosunku do swojego świerszczego wzrostu, jeśli go
porównać z wielkością imbryka (wzrostu? Przecież świerszcza nie było widać!),
że gdyby w tej samej chwili rozpuknął się jak strzelba zbytnio naładowana prochem,
gdyby na miejscu oddał życie rozświerkotując swoje maleńkie ciałko na
pięćdziesiąt kawałków, wydałoby się to nam rzeczą naturalną i nieuniknioną, o
którą świerszcz najusilniej się starał.
Tak
oto dobiegał do końca występ solowy imbryka. Imbryk nie ustawał i zapał jego
nie słabł; lecz świerszcz pochwycił pierwsze skrzypce i już ich nie wypuszczał.
Chryste, jakże on świerkotał! Jego przenikliwy, ostry, świdrujący głos
wypełniał cały dom i zdawał się mrugać niby gwiazdka w ciemnościach na dworze.
Gdy świerkot wzmagał się, słychać w nim było jakiś nieopisany, drżący trel,
który kazał podejrzewać, że gwałtowny entuzjazm zwala świerszcza z nóg i na
powrót zmusza go do wstania. Jednakże świetnie się ze sobą zgadzali, ów
świerszcz i ów imbryk. Refren piosenki wciąż był ten sam; i coraz głośniej,
głośniej, głośniej śpiewali współzawodnicy.
Śliczna
maleńka słuchaczka – gdyż śliczna w istocie była i młoda, acz nieco pulchna, co
mnie osobiście bynajmniej nie przeszkadza – zapaliła świecę, zerknęła na
kosiarza, który na szczycie holenderskiego zegara zbierał dość przeciętny
urodzaj minut, i spojrzała w okno, gdzie z powodu ciemności nie dostrzegła nic,
prócz odbicia własnej twarzy w szybie. Ja zaś uważam (a wy zgodzilibyście się
ze mną, na pewno), że mogłaby długo spoglądać i nie zobaczyć nic nawet w
połowie tak miłego oku. Kiedy wróciwszy usiadła na dawnym miejscu, świerszcz i
imbryk, roznamiętnieni współzawodnictwem, nadal trwali przy swoim. Imbryk zaś w
tym objawiał swą słabość, że nie umiał przegrać.
Zapanowało
teraz podniecenie, jakie zwykle towarzyszy wyścigom. Świrt, świrt, świrt!
Świerszcz wysforował się o milę naprzód. Mrum, mrum, mrum, mru-um! Imbryk dybie
nań z oddali, jak wytrawny zawodnik. Świrt, świrt, świrt! Świerszcz bierze
zakręt. Mrum, mrum, mrum, mru-um! Imbryk depce mu po piętach; ani myśli się
poddać. Świrt, świrt, świrt! Świerszcz coraz żwawszy. Mrum, mrum, mrum, mru-um!
Imbryk powolny i wytrwały. Świrt, świrt, świrt! Świerszcz zaraz go pognębi.
Mrum, mrum, mrum, mru-um! Imbryk ani rusz nie da się pognębić. Aż wreszcie w
zapale i harmiderze zawodów ich głosy tak się pomieszały, że tęższej trzeba by
głowy niźli twoja lub moja, aby orzec z jaką taką stanowczością, czy to imbryk
świerkotał, a świerszcz mruczał, czy może świerszcz świerkotał, a imbryk mruczał,
czy też obydwaj razem świerkotali i mruczeli. Jedno wszelako nie budzi żadnych
wątpliwości, to mianowicie, że imbryk i świerszcz, w tej samej chwili i dzięki
jakowejś im najlepiej znanej umiejętności jednoczenia różnych materii, wysłały
każdy swą pieśń o chwale domowego ogniska po promieniu świecy, co padał przez
okno i potem dalej na ścieżkę. Światło zaś to, napotkawszy po drodze pewną
osobę, która w tejże chwili zbliżyła się ku niemu poprzez mrok, wytłumaczyło
jej wszystko w jednym mgnieniu, a potem zawołało: – Witaj w domu! Witaj nam,
drogi!
Osiągnąwszy
ów cel, imbryk, pobity na łeb, wykipiał i został zdjęty z ognia. Wtedy to pani
Peerybingle podbiegła do drzwi, gdzie skrzyp kół wozu, stukot kopyt końskich,
głos mężczyzny, susy podnieconego psa, który wpadał i wypadał z domu, oraz
niespodziewane a tajemnicze pojawienie się niemowlęcia – gdzie wszystko to
razem wywołało niebawem piekielne wprost zamieszanie.
Skąd
wzięło się niemowlę lub też jak pani Peerybingle zdołała wejść w jego
posiadanie w ciągu owego ułamka sekundy – w żaden sposób nie potrafię
powiedzieć. Lecz faktem jest, że w ramionach jej spoczywało żywe niemowlę.
Jakże dumna była z tego niemowlęcia, gdy tak szła do komina, pociągnięta tam
łagodnie przez krzepkiego mężczyznę, znacznie od niej wyższego i starszego,
który nisko musiał się schylać, aby ją pocałować. Ale warta była zachodu –
nawet dla kogoś, kto by miał sześć stóp sześć cali wzrostu i podagrę.
–
Och, wielki Boże, John! – rzekła pani Peerybingle. – Co też ta plucha z tobą
zrobiła!
Plucha
nie schlebiła jego urodzie, trzeba przyznać. Gęsta mgła ścięła mu się na
rzęsach niczym kandyzowany szron i w połączeniu z blaskiem ognia zapaliła tęczę
w jego bokobrodach.
–
Hm, widzisz, Kropko – mówi powoli John odwijając jednocześnie szal z szyi i
grzejąc ręce – nie jest to pogoda, jak letnią porą bywa. Więc co się tu dziwić?
–
Wolałabym, John, żebyś mnie nie nazywał Kropką. Nie lubię tego – rzekła pani
Peerybingle odymając usta w sposób, który najwyraźniej wskazywał, że lubi to,
nawet bardzo lubi.
–
A czymże ty jesteś, jak nie Kropką? – spytał John, spoglądając na nią z
uśmiechem i swą potężną ręką i silnym ramieniem ściskając jej kibić tak lekko,
że aż dziw. – Kropka i... – tu spojrzał na niemowlę – Kropka i reszta w
pamięci... nie powiem do końca, bom gotów wszystko pomylić. Ale niewiele
brakowało, a byłby mi się udał dowcip. Bardzo niewiele brakowało.
Wedle
jego własnych relacji nader często znajdował się dosłownie o krok od
powiedzenia czegoś szczególnie dowcipnego. Taki on już był, ten nieruchawy,
powolny, zacny John; ten John tak ociężały ciałem i tak lekki sercem; tak
szorstki na pozór, a tak delikatny w istocie; tak tępy na zewnątrz, a tak
bystry w głębi duszy; nudny, a tak poczciwy. O matko naturo, obdarz dzieci
swoje prawdziwą poezją serca, która kryła się w piersi, ubogiego woźnicy (gdyż
był on tylko woźnicą), a radzi będziemy, aby mówiły słowami prozy i wiodły
prozaiczny żywot; i radzi będziemy cię błogosławić, żeś nam przydała je na
towarzyszy!
Miło
było patrzeć na Kropkę, maleńką Kropkę z dzieckiem w ramionach – śliczniutkim
dzieckiem. Miło było patrzeć na nią, gdy spoglądała w zalotnej zadumie na
ogień, gdy przechylała swą kształtną, maleńką główkę w bok, ale tyle tylko, aby
oprzeć ją w jakiś osobliwy sposób, na poły naturalny i na poły afektowany, lecz
całkowicie ufny i pełen zadowolenia, o wielką niedźwiedziowatą postać woźnicy.
Miło było patrzeć na niego, jak tkliwie a niezdarnie starał się otoczyć opieką
tę delikatną istotę i uczynić ze swego dojrzałego wieku męskiego podporę
stosowną dla jej kwitnącej młodości. Miło było patrzeć na Tilly Slowboy, która
czekając w pewnym oddaleniu na dziecko, przyglądała się z aprobatą (choć lat
miała zaledwie dziesięć i coś tam) tej trójce i stała z ustami i oczami szeroko
otwartymi i głową wysuniętą do przodu, chłonąc w siebie ów widok, jakby to było
powietrze. Niemniej miło było patrzeć na Johna-woźnicę, który usłyszawszy
jakowąś uwagę Kropki o wyżej wzmiankowanym niemowlęciu, już chciał je dotknąć,
lecz w pół drogi wstrzymał rękę – lękając się zapewne, że może maleństwo
uszkodzić; i pochylony przyglądał mu się z bezpiecznej odległości z czymś w
rodzaju pełnej zdziwienia dumy, takiej, jaką mógłby odczuwać dobroduszny
brytan, gdyby przekonał się nagle, że jest ojcem młodego kanarka.
–
Powiedz, John, czy on nie jest śliczny? Czy nie wygląda rozkosznie, kiedy śpi?
–
Bardzo rozkosznie – odparł John. – Nadzwyczajnie rozkosznie. On chyba ciągle
śpi, prawda?
–
Mój Boże, John! Co też ty wygadujesz!
–
Hm – rzekł John z namysłem. – Wydawało mi się, że ma oczka przeważnie
zamknięte. Ojej!
–
John! Aleś mnie przestraszył!
–
Bo też on nie powinien tak oczkami wywracać! – powiedział zdumiony woźnica. –
No, przecież nie powinien! Spójrz tylko, jak mruga, dwoma ślipkami naraz. I
spójrz na jego buzię! Och, łapie powietrze niczym mała złota rybka!
–
Wcale nie zasługujesz na to, żeby być ojcem, John – odparła Kropka z
niepomierną powagą doświadczonej matrony. – Ale po prawdzie, co ty możesz
wiedzieć o drobnych dolegliwościach trapiących niemowlęta Przecież ty, niemądry
mężczyzno, nie znasz tych chorób nawet z nazwy. – Tu Kropka przytrzymała
dziecko lewą ręką i obróciwszy je, klepnęła po pleckach, co było niezawodnym
środkiem leczniczym na wszelkie dolegliwości; potem śmiejąc się pociągnęła męża
za ucho.
–
Prawda to, Kropko – odparł John zdejmując wierzchnie okrycie. – Święta prawda.
Niewiele wiem o tych sprawach. Wiem za to, że wiatr dziś wieczór dmuchał z
północo-wschodu, prosto w twarz.
–
Och, racja, mój ty biedaku! – zawołała pani Peerybingle krzątając się żywo po
izbie. – Tilly, potrzymaj nasze kochane maleństwo, a ja tymczasem wezmę się do
roboty. Robaczek, mogłabym go na nic zacałować! Co ty wyprawiasz, Bokser!
Kochane psisko. Nastawię tylko herbatę, John, a potem zaraz zajmę się paczkami,
jak pracowita pszczółka. “Od rana do nocy pszczółka pracowała..." i tak
dalej. Znasz to, John? Czy uczyli cię w szkole “Pszczółki", John?
–
Uczyli, ale nie nauczyli – odparł John. – Choć kiedyś niewiele brakowało, a
byłbym się nauczył. Ale i tak na pewno pokręciłbym wszystko.
–
Cha! cha! cha! – roześmiała się Kropka. Nie słyszeliście nigdy śliczniejszego i
weselszego śmiechu. – Co za kochana, droga tępa głowa z ciebie, John!
Nie
sprzeciwiając się bynajmniej temu stwierdzeniu, John wyszedł zobaczyć, czy
chłopiec z latarnią, tańczącą tam i sam za oknem niczym błędny ognik,
zaopiekował się jak należy koniem; który to koń tak był gruby, że gdybym wam
podał jego wymiary, nie uwierzylibyście mi na pewno; i tak był wiekowy, że
dzień jego urodzin ginął w pomroce historii. Bokser, uważając snadź, że winien
jest afekt całej rodzinie i domowi, a więc musi obdzielić nim wszystkich
sprawiedliwie, wybiegał na dwór i znów wbiegał do domu z zadziwiającym wprost
brakiem stateczności; to poszczekując uganiał się dokoła konia, którego
wycierano u wrót stajni; to udawał, że rzuca się dziko na swą panią, po czym,
istny żartowniś, stawał nagle jak wryty; to niespodzianie przytykał mokry nos
do twarzy Tilly Slowboy, siedzącej z dzieckiem na niskim stołku obok komina,
zmuszając ją tym do wrzasku; to kręcił się i kręcił w kółko przed kominem, a
potem układał się na podłodze, jak gdyby do nocnego spoczynku; to znowu wstawał
i wynosił na dwór ten swój śmiechu warty ogarek ogona, jak gdyby śpiesząc na z
dawna umówione spotkanie, o którym nagle sobie przypomniał.
–
No i proszę! Imbryk stoi już na blasze! – powiedziała Kropka krzątając się tak
żwawo, jak dziecko, które bawi się w dom. – A tu mamy ćwiartkę szynki. Tu
masło, tu pięknie wypieczony chleb, i tak dalej. Wezmę teraz kosz od bielizny i
przyniosę paczki, jeśli je w ogóle przywiozłeś... gdzieś ty się podział, John?
Tilly, nie upuść no mi tylko mojej pieszczotki do komina!
Musimy
tu wyraźnie powiedzieć, że choć panna Slowboy obruszyła się żywo na przestrogę
swej pani, to przecie posiadała rzadki i zdumiewający talent wciągania
niemowlęcia w najrozmaitsze tarapaty; kilka zaś razy wystawiła na
niebezpieczeństwo jego krótki żywot, czyniąc to w nader spokojny i sobie tylko
właściwy sposób. Młoda ta dama miała postać tak chudą i patykowatą, że odzienie
jej groziło bezustannie zsunięciem się z dwóch kołków kanciastych, czyli
ramion, na których wisiało jak na wieszadle. Strój jej godny był uwagi,
albowiem odsłaniał chwilami pewien spodni przyodziewek flanelowy osobliwej
struktury; a także z tej racji, że w rejonie pleców pozwalał niekiedy dostrzec
sznurówkę zgniłozielonej barwy. Ponieważ panna Slowboy trwała zazwyczaj w
stanie zdumionego podziwu dla wszystkiego, co ją otaczało, a ponadto zatopiona
była w wiecznej kontemplacji cnót doskonałych swojej pani i niemowlęcia, śmiało
rzec można, iż małe pomyłki przez nią popełniane przynosiły chlubę zarówno jej
głowie, jak sercu; a choć mniejszą przynosiły chlubę głowie niemowlęcia, jako
że dzięki nim stykała się ona od czasu do czasu z sosnowymi drzwiami, szafami,
poręczami schodów, oparciami łóżek oraz innymi ciałami obcymi, przecie pomyłki
te wynikały jedynie z bezustannego zdziwienia, jakim napawało Tilly Slowboy
dobrotliwe traktowanie i dostatek otaczający ją w tym domu. Albowiem zarówno
linia męska, jak i żeńska rodu Slowboyów nie znana była światu i Tilly
wychowywała się na koszt dobroczynności publicznej – ot, zwykła znajdka. A
słowo to różni się od słowa “pieszczoszka" nie tylko swym brzmieniem, lecz
także treścią, i znaczy coś zgoła innego.
Widok
maleńkiej pani Peerybingle, która wróciła z mężem ciągnąc kosz i choć natężała
wszystkie siły, nic nie robiła (gdyż on dźwigał ciężar), tak by was chyba
rozśmieszył, jak rozśmieszał jego. Kto wie, czy nie ubawiłby także świerszcza;
tak czy inaczej, świerszcz znowu zaczął świerkotać, bardzo głośno świerkotać.
–
Ho-ho! Dzisiaj nasz świerszcz weselszy jest chyba niż zwykle – ozwał się John
wymawiając słowa w właściwy sobie, powolny sposób.
–
I na pewno przyniesie nam szczęście. Zawsze tak jest, John. Świerszcz za
kominem to najszczęśliwsza wróżba na świecie.
John
spojrzał na żonę w taki sposób, jak gdyby mu prawie przyszło do głowy, że jest
ona jego najważniejszym świerszczem, i w duchu przyznał jej rację. Ale było to
snadź jedno z jego szczęśliwych ocaleń, gdyż nic nie powiedział.
–
Pierwszy raz usłyszałam jego wesoły głosik tego wieczora, kiedyś mnie tu
przyprowadził, John – kiedyś mnie wprowadził do mojego nowego domu jako jego
malutką panią. Blisko rok temu. Pamiętasz, John?
O,
tak. John pamiętał. No chyba!
–
Świerszcz tak mnie wtedy serdecznie przywitał! Zdawało mi się, że słyszę w jego
świerkocie obietnicę i zachętę, całkiem jakby mi chciał powiedzieć, że będziesz
dla mnie dobry i wyrozumiały, że nie będziesz żądał (czego naprawdę się
wtenczas obawiałam), aby twoja młoda, głupiutka żona miała starą i mądrą głowę
na karku.
John
pogłaskał w zamyśleniu ów kark, a potem głowę, jak gdyby chciał rzec: “Nie,
nie, nigdy czegoś takiego nie żądałem; zawsze byłem rad, że głowa i kark są
takie, jakie są". I co mu się dziwić. Były nadzwyczajnie kształtne.
–
Świerszcz mówił prawdę, John, kiedy mi tak świerkotał. Bo jesteś, wiem o tym,
najlepszym, najtroskliwszym, najczulszym mężem. Znalazłam szczęście w tym domu,
John. I za to kocham świerszcza.
–
W takim razie ja też go kocham, Kropko – powiedział woźnica.
–
Kocham go za to, żem go tak często słyszała, i za te wszystkie myśli, na które
naprowadził mnie jego cichutki świerkot. Bywało, że o zmroku, kiedy czułam się
trochę samotna i trochę przygnębiona... zanim maleństwo przyszło na świat i
samą swoją obecnością rozweseliło cały dom... kiedy myślałam sobie, drogi, jaki
byłbyś osamotniony, gdybym umarła, i jak ja bym była nieszczęśliwa, gdybym
wiedzieć mogła, żeś mnie stracił... wtedy wesołe świrt, świrt, świrt za kominem
przypominało mi o innym cichutkim głosie. I na samą myśl, że może usłyszę
wkrótce ten głosik, mój smutek rozwiewał się jak dym. A gdy ogarniał mnie lęk
(lękałam się tego kiedyś, byłam taka młoda), że będziemy niedobranym
małżeństwem, bo taki jeszcze ze mnie dzieciuch, a ty jesteś bardziej moim
opiekunem niż mężem, i że choćbyś się nie wiem jak starał, nie zdołasz mnie
pokochać, jak tego pragnąłeś, jak to sobie wyobrażałeś – wtedy świerkot
świerszcza rozweselał mnie, dodawał mi otuchy, wiary w siebie. O tych sprawach
myślałam, kochany, kiedym dziś wieczór czekała na ciebie. I za to wszystko
kocham świerszcza.
–
Ja go też kocham – powtórzył woźnica. – Ale, Kropko! Ja miałbym pragnąć,
miałbym wyobrażać sobie, że cię zdołam pokochać? Co też ty mówisz! Pokochałem
cię, Kropko, na długo przedtem, zanim cię tu przyprowadziłem, ażebyś została
maleńką panią świerszcza.
Na
króciutką chwilę położyła dłoń na jego ramieniu i podniosła ku niemu wzruszoną
twarzyczkę, jak gdyby chciała mu coś powiedzieć. Już w następnym momencie
klęczała na podłodze obok kosza, przemawiając z żywością i całkiem, zda się,
zaprzątnięta paczkami.
–
Niewiele ich dzisiaj przywiozłeś, John, ale widziałam dopiero co jakieś duże
przesyłki przymocowane z tyłu do wozu. A choć więcej może z nimi kłopotu, zysk
przynoszą nie mniejszy. Nie mamy tedy powodu narzekać. Zresztą rozwoziłeś
pewnie paczki po drodze, prawda?
–
A jakże, i to nawet sporo – odparł John.
–
Och, a cóż to za okrągłe pudło? Mój Boże, John, przecież to jest tort weselny!
–
Już tam kobieta zawsze taką rzecz odgadnie! – zawołał John z podziwem. –
Mężczyzna nigdy by na to nie wpadł. Głowę dam, że choćby kto zapakował tort
weselny w skrzynkę po herbacie, w składane łóżko, w baryłkę po solonym łososiu
albo coś takiego, kobieta natychmiast wszystkiego by się domyśliła. Zgadłaś,
Kropko. Jeździłem po ten tort do cukiernika.
–
Ojej, a waży chyba z cetnar! – zawołała Kropka próbując z wielkim niby to
wysiłkiem podnieść pudło. – Czyje to? Komu masz oddać?
–
Przeczytaj adres po drugiej stronie – rzekł woźnica.
–
Niemożliwe. John! Mój Boże!
–
Tak, Kropko. Kto by to pomyślał!
–
Nie chcesz chyba powiedzieć – nie dawała za wygraną Kropka, siadając na
podłodze i potrząsając głową – że tort jest dla Gruffa i Tackletona, fabrykanta
zabawek?
John
kiwnął głową.
Pani
Peerybingle również kiwnęła głową, i to najmniej z pięćdziesiąt razy – nie na
znak zgody, lecz w niemym, pełnym współczucia zdumieniu; zaciskając
jednocześnie wargi z całej ich maleńkiej siły (nie zostały one stworzone do
zaciskania, tego jestem najzupełniej pewien) i w osłupieniu wpatrując się i
wpatrując w zacnego woźnicę. Tymczasem panna Slowboy, która posiadała zdolność
mechanicznego powtarzania dla rozrywki niemowlęcia strzępów prowadzonej właśnie
rozmowy – ogałacając ją przy tym z wszelkiego sensu i zmieniając w
rzeczownikach liczbę pojedynczą na mnogą – zapytywała młodą tę istotkę: Czy
torty naprawdę należą do Gruffów i Tackletonów, fabrykantów zabawek? Czy
niemowlę jeździłoby do cukierników po torty weselne i czy jego matki zawsze
poznają pudła, które ojcowie przywożą do domów? I tak dalej.
–
A więc stało się – powiedziała Kropka. – Ach, John, chodziłyśmy razem do
szkoły.
Może
myślał o niej lub prawie że myślał, jak też wyglądała w tym szkolnym okresie.
Przypatrywał jej się bowiem w pełnym zadumy ukontentowaniu, ale nie odpowiadał.
–
I on taki jest stary! Taki dla niej nieodpowiedni! Słuchaj, John, o ile lat
starszy jest od ciebie Gruff i Tackleton?
–
O tyle, o ile ja wypiję dziś więcej filiżanek herbaty na jednym posiedzeniu,
niż Gruff i Tackleton zdołałby wypić w cztery wieczory – odparł dobrodusznie
woźnica przysuwając krzesło do okrągłego stołu i sięgając po szynkę.
–
Jeśli idzie o jedzenie, jem doprawdy niewiele. Ale tę odrobinę, moja Kropko,
zjadam ze smakiem.
Nawet
to przekonanie, któremu dawał zwykle wyraz w porze posiłków, owo nieszkodliwe
złudzenie, któremu ulegał (gdyż krnąbrny jego apetyt kłam zadawał powyższym
słowom), nie wywołało tym razem uśmiechu na twarzy maleńkiej Kropki. Stała
pośród paczek odsuwając powoli nogą pudło z tortem weselnym, a choć oczy miała
spuszczone, ani razu nie spojrzała na swój maluchny bucik, o który tak się zazwyczaj
troszczyła. Zatopiona w myślach stała więc, niepomna ani na herbatę, ani na
Johna (choć ów przywoływał żonę, a nawet zastukał nożem w stół, aby ją wyrwać z
zadumy); dopiero gdy wstał i dotknął jej ramienia, spojrzała na niego, potem
zaś wróciła spiesznie na swoje miejsce za stołem, śmiejąc się z własnej
opieszałości. Ale nie tak, jak śmiała się przedtem. Rodzaj i brzmienie tego
śmiechu zgoła były inne.
Świerszcz
także przestał świerkotać. Pokój wydawał się teraz mniej wesoły niźli przed
chwilą. Ach, bez żadnego porównania!
–
Czy to już wszystkie paczki, John? – spytała Kropka przerywając długie
milczenie, które zacny woźnica wykorzystał, aby dowieść pierwszej części swego
ulubionego twierdzenia, a mianowicie jadł ze smakiem – acz nie dałoby się
powiedzieć, że jadł niewiele. – Czy to już wszystkie paczki, John?
–
Wszystkie – odparł John – Ojej... nie... przecież.... – jęknął odkładając nóż i
widelec i wciągając w piersi potężny haust powietrza. – Słowo daję, na śmierć
zapomniałem o starym jegomościu!
–
O jakim starym jegomościu?
–
O tym na wozie – odparł John. – Kiedym go ostatni raz widział, spał zagrzebany
w słomę. Prawie że sobie o nim przypomniałem już dwa razy, odkąd wróciliśmy do
domu, ale potem znowu wypadł mi z pamięci. Hej! Hop tam! Obudźże się, człowieku!
Mój złociutki!
Te
ostatnie słowa John wykrzykiwał na podwórzu, gdzie wybiegł ze świecą w ręku.
Gdy
panna Slowboy zasłyszała tajemniczą jakąś wzmiankę o starym jegomościu, który
to zwrot wywołał w jej obałamuconej wyobraźni pewne skojarzenia natury
religijnej, tak się przestraszyła, że powstawszy spiesznie z niskiego krzesła
przy kominie, aby szukać opieki w bliskości swej pani, i natknąwszy się w
drzwiach na nieznajomego starca, instynktownie zaatakowała go, czy też raczej
ubodła jedynym orężem, jaki miała w ręku. A ponieważ zdarzyło się, iż orężem
tym był młodziuchny Peerybingle, wynikł stąd wielki gwałt i zamieszanie, które
dzięki pojętności Boksera zaczęły szybko przybierać na sile.
Otóż
wierny ten pies, przezorniejszy niźli jego własny pan, strzegł, jak się zdaje,
pogrążonego we śnie starego jegomościa, a to z obawy, że ów oddali się unosząc
kilka młodych topoli przywiązanych z tyłu do wozu; teraz zaś nadal bacznie
staruszka pilnował, znęcając się nad jego getrami i przypuszczając zacięty szturm
do guzików.
–
Taki z ciebie, panie, śpioch – rzekł John, gdy przywrócono jaki taki spokój
(przez cały ten czas nieznajomy stał z odkrytą głową na środku pokoju, zupełnie
nieruchomo) – żem już chciał spytać, gdzie podziałeś pozostałych sześciu Braci
Śpiących. Tylko że byłby to dowcip, więc na pewno wszystko bym pokręcił. Ale
niewiele brakowało – zaśmiał się cicho woźnica – bardzo niewiele!
Nieznajomy,
który miał długie siwe włosy, rysy twarzy piękne i jak na starego człowieka
osobliwie zuchowate i wyraziste oraz czarne, przenikliwe, bystre oczy,
rozejrzał się po izbie i poważnym skinieniem głowy przywitał żonę woźnicy.
Strój
jego był dziwaczny i staroświecki, zgoła przedpotopowy, całe zaś odzienie miało
barwę brązową. Stary jegomość trzymał w ręce gruby brązowy kij czy też laskę.
Gdy stuknął nią w podłogę, laska otworzyła się i zmieniła w krzesło, na którym
to krześle staruszek usiadł zachowując niezmącony spokój.
–
No i proszę! – zwrócił się woźnica do żony. – Tak go znalazłem, siedział przy
drodze. Sztywny niczym kamień milowy. I prawie tak głuchy.
–
Jak to, John? Siedział pod gołym niebem?
–
Pod gołym niebem – odparł woźnica. – Akurat się zmierzchało. Powiedział:
“Opłata za przejazd" i dał mi osiemnaście pensów. Potem wsiadł na wóz. No
i tym sposobem tu trafił.
–
Och, zabiera się chyba do wyjścia – rzekł Kropka. Gdzie tam. Zabierał się, ale
do mówienia.
–
Mam zaczekać, jeśli łaska, póki się po mnie nie zgłoszą – powiedział łagodnie
staruszek. – Proszę, nie krępujcie się mną.
Co
oznajmiwszy, wyciągnął okulary z jednej, książkę zaś z drugiej ogromnej
kieszeni surduta i bez pośpiechu wziął się do czytania. Przy czym tyle sobie
robił z Boksera, co z oswojonego jagnięcia.
Woźnica
i jego żona, mocno zakłopotani, wymienili spojrzenia. Nieznajomy podniósł głowę
i przenosząc wzrok z Kropki na Johna spytał:
–
Czy to twoja córka, zacny człowieku?
–
Żona – odparł John.
–
Powiedziałeś siostrzenica? – spytał nieznajomy.
–
Żo-o-ona! – wrzasnął John.
–
Doprawdy? – mruknął staruszek. – Nie mylisz się? Bardzo młoda!
Po
czym wrócił spokojnie do swej książki, lecz nim zdążył przeczytać dwie linijki,
znów sobie przerwał przemawiając tymi słowy:
–
Dziecko też twoje?
John
odparł mu gwałtownym skinieniem głowy, które posiadało moc odpowiedzi
twierdzącej wygłoszonej przez morską tubę.
–
Dziewczynka?
–
Chło-o-opiec! – ryknął John.
–
Też pewnie bardzo młody, co?
Tu
pani Peerybingle natychmiast się wtrąciła:
–
Dwa miesiące i trzy dni. Szczepiony okrągłe sześć tygodni temu. Doskonale to
zniósł, robaczek. Doktor powiada, że jest wyjątkowo udanym dzieckiem. Pod
względem rozwoju dorównuje dzieciom w piątym miesiącu życia. Aż człowieka
zdumiewa, jak wszystko rozumie. Pewnie się to panu wyda niemożliwe, ale już
próbuje się podnosić.
W
tym miejscu zadyszana młodziutka matka, która wykrzykiwała te krótkie zdania
staremu jegomościowi prosto do ucha, aż jej śliczna twarzyczka całkiem
spąsowiała, podsunęła mu dziecko pod nos jako dowód niezbity i triumfujący.
Tymczasem Tilly Slowboy, która coś tam pod nosem wyśpiewywała – niby jakieś
cudaczne życzenia pomyślności, jęła pląsać z iście cielęcym wdziękiem wokół
nieświadomego tej sceny niemowlęcia.
–
Słyszycie? Przyszli po niego! – zawołał John. – Ktoś stoi na progu. Tilly,
otwórz drzwi!
Ale
zanim Tilly zdołała wykonać polecenie, drzwi otworzyły się od zewnątrz. Były to
bowiem drzwi prymitywne, zamykane na zasuwę, którą odsunąć mógł każdy, kto miał
na to ochotę. Ochotę zaś miewało wielu, jako że...”
Hey! This is my first visit to your blog!
OdpowiedzUsuńWe are a group of volunteers and starting a new project in a community in
the same niche. Your blog provided us beneficial information to work
on. You have done a outstanding job!
Also visit my weblog: express lube
Pretty component of content. I just stumbled uplon your web site and in accession capital to aasert thqt I acquire
OdpowiedzUsuńin fact enjoyed account your weblog posts. Anyway I will
be subscribing in your feeds and even I achievement you get entry to persistently quickly.
great that you like it
UsuńFirst of all I want to say excellent blog! I had a quick
OdpowiedzUsuńquestion that I'd like to ask if you don't mind. I was curious to find out how you
center yourself and clear your head before writing.
I've had a hard time clearing my mind in getting my ideas out.
I do take pleasure in writing but it just seems like the first 10 to 15 minutes
are usually lost just trying to figure out how to begin. Any recommendations or tips?
Many thanks!
I make good coffee
Usuń