środa, 12 lutego 2020

Na 2 dni przed...

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora
„non omnis moriar”- Horacy
~~~~~~~~~~~~~~
12 lutego 2020 r
 
Słońce nauczyło mnie marzyć,
gwiazdy miłością darzyć,
deszcz nauczył mnie kochać,
 Ty…,nauczyłeś mnie szlochać.
To smutne, ale przy okazji Walentynek doszłam do wniosku, że chyba żaden mężczyzna mnie nie kochał, bo gdyby było inaczej przecież nie byłabym dzisiaj sama.
Nie kocha się za coś. lecz kocha się mimo wszystko.
Czy ja kochałam - tak kilka razy, niestety ze smutkiem dochodziłam do wniosku, że źle lokowałam swe uczucia i zwykle cierpiałam w milczeniu, nim moja miłość wygasła.
Dla Was kilka wierszyków Walentynkowych i kilka obrazeczków do wysłania – można skopiować do telefonu i wysłać Walentynce, czy Walentemu.
Można też inspirując się kartkami stworzyć własne.
Jest też coś dla złamanych jak moje serc.
 Przy blasku księżyca,
przy nocnej ciszy
mówię do Ciebie,
Ty mnie nie słyszysz.
I nawet nie wiesz,
że ktoś o tej porze
myśli o Tobie, bo spać nie może.  
„Już Cię nie pragnę,
nie szukam, nie gonię
już moje serce
zasypia stęsknione.
Już w moim domu
nie pachnie wanilią,
ani w Twych oczach
nie czuję słodyczy
już moje serce nie boli,
nie krzyczy.
Życie jest piękne,
gdy się żyć umie,
gdy jedno serce,
drugie rozumie
gdy oba serca płoną miłością
i pragną kochać się z wzajemnością
Dziś już nie tęsknię,
nie czuję rozpaczy.
Żyj sobie gdzieś tam,
Zapomni o mnie,
nie szukaj cienia
mojej bosej stopy.
Wszystko, co było
to tylko zgryzoty,
chorych serc nagłe
szalone łomoty
i zapaść w cienie
obce i nie znane
i drżenie warg
i falowanie.
Z okazji Dnia Walentynkowego
ślę całusa ogromnego.
Kocham Cię swym sercem małym,
jesteś dla mnie światem całym!
Na dworze chłodno, wiatr drzewa kołysze,
a ja do Ciebie Walentynkę piszę.
Piszę powoli, piszę dokładnie,
niech każde słowo w sercu zapadnie!
Chcę być Twoją Walentynką,
pomalować usta szminką,
do ucha ci szeptać słodkości, bo dziś jest dzień miłości...
Posyłam panu ukłony,
posyłam panu buziaki,
choć jakiś pan taki, nijaki,
nie śmieje się i nie tuli
mojej nocnej koszuli.
Mrówki w falbanki mi włażą
a mnie się wyprawy marzą
z panem namiętne w duecie,
hm, tylko…,- na tablecie?
Ten liścik z całusem dziś do Ciebie leci,
Humor Ci poprawi, a sercu żar roznieci,
Pomyśl dzisiaj o mnie tak słodko i miło,
Żeby w środku zimy cieplej się zrobiło.
Kochać nie znaczy o kimś marzyć,
Kochać nie znaczy o kimś śnić,
Kochać to znaczy komuś wierzyć,
Kochać to znaczy dla kogoś żyć…
Jesteś jabłuszkiem w mej kieszeni,
jesteś listeczkiem wśród zieleni.
Jesteś iskierką w popielniku,
chcę Cię poznać mój chłopczyku.
Jesteś słodki jak cukierek,
chcę Cię zjeść dziś na deserek.
 Niestety ja spędzę Walentynki sama i nawet pies z kulawą nogą nie przyśle mi żadnych życzeń – buuuuuu.
 


Część wierszyków wynalazłam w Internecie, kartki i obrazeczki, też nie są moim projektem.


wtorek, 11 lutego 2020

ostatni dzwonek

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora
„non omnis moriar”- Horacy
~~~~~~~~~~~~~~
11 lutego 2020 r
Praktycznie przeżyłam swe życie i gdyby mnie ktoś zapytał, czego żałuję.
To oczywiście odpowiedziałabym, że tak mało w życiu widziałam.
Świat jest taki cudny, tyle niesamowitych zwierząt na nim żyje a ja nie mam o tym pojęcia.
Jest to smutniejsze, dlatego, że zawsze biologia, jako taka mnie interesowała.
Wybrałam ją, jako przedmiot dodatkowy i dostałam z niej na maturze piątkę/wtedy szóstek/ nie było.
Przypomniały mi się przy tej okazji 2 fakty.
W klasie tzw. sportowej, w której byłam wychowawczynią, matematyczka późniejsza dyrektorka, postawiła z matematyki 13 dwój na koniec roku. 
Poszłam do niej przed Radą Pedagogiczną i używając różnych argumentów broniłam indywidualnie każdego ucznia. 
To była ciężka batalia, wyszłam przed Radą Pedagogiczną wykończona, ale obroniłam wszystkich dwójkowiczów.
Na Radzie matematyczka jak mnie zobaczyła powiedziała „zabierzcie stąd ją, albo ja - albo ona tu dziś będzie”. 
Oczywiście zostałyśmy obie, bałam się wtedy jej nawet podziękować, żeby się nie rozmyśliła. 
Następnego dnia, oceny były już zatwierdzone, gdy tylko przyszłam do szkoły koleżanki uprzejmie doniosły mi. „Widzisz, tak bronisz swoją klasę a dzisiaj nie ma w szkole 15 osób.”. 
Myślałam, że szlag mnie trafi. Ty ich bronisz a oni Cię kompletnie lekceważą. 
W efekcie okazało się po jakimś czasie, że inna koleżanka rusycystka, bardzo mądra, empatyczna, odważna i serdeczna koleżanka wysłała moich uczniów na jakąś pracę społeczną - tak to się wtedy nazywało i nikomu o tym nie powiedziała w każdym razie nie uzgodniła tego ze mną, bo dyrektor pewnie o tym wiedział. 
Gdy rozmawiałam z tymi z klasy, którzy zostali, pamiętam Ela G. Powiedziała – „no, co się takiego stało?”. 
Ona nie wiedziała, jaką batalię poprzedniego dnia stoczyłam z matematyczką.
Nikt z klasy nie wiedział.
Wszyscy myśleli, że matematyczka pewnie wycofała się z tych dwój sama. 
Pierwszy raz w karierze zawodowej nie wytrzymałam psychiczne, wyszłam z klasy, żeby się przy nich nie popłakać tak mnie wkurzyli, nikt nawet mi nie powiedział, że ich zwolniono ze szkoły tego dnia.
Druga historia też dotyczyła dwój w mojej innej klasie. Zachorowałam, uważam, że moje choroby były wynikiem silnego stresu, żyłam bardzo aktywnie. 
Oprócz normalnej pracy, różne działania społeczne, typu akcje w Domu Dziecka w Porszewicach, zawody sportowe, obozy narciarskie, video kronika szkolna, dom, dziecko wszystko trzeba było dopiąć na przysłowiowy ostatni guzik.
A więc zachorowałam na wrzody żołądka a konsekwencją leczenia farmakologicznego tychże okazał się agresywnie powiększać guz na śliniance przyusznej. 
Trafiłam na bardzo mądrego i kompetentnego chirurga dr. Piotrowskiego, który powiedział mi. „Trzeba go usunąć - już natychmiast, póki jeszcze jak mniemam nie zajął nerwu twarzowego. Jak go zajmie konsekwencją może być trwały paraliż twarzy”. 
Nie wiadomo też było czy guz nie jest złośliwy, gdyby był wiadomo chemia itd.
Tak to mogło wyglądać.
Moja klasa była miesiąc przed dopuszczeniem do matury.
To była zdolna klasa angielska, ale jak w każdej zdolnej klasie są tzw. miglance, które liczą wyłącznie na szczęście.
Nie miałam wyjścia, musiałam iść na tę operację, początkowo nawet rodzinie nie powiedziałam.
Dr. Piotrowski uprzedził mnie, że nawet, jeśli guz okaże się niezłośliwy, najlepszemu chirurgowi może nie udać się tak wypreparować nerwu twarzowego, żeby go nie naruszyć.
Guz był na śliniance przyusznej a przez środek ślinianki przechodzi nerw twarzowy. Wyglądało to wtedy prawie tak.
Był troszkę mniejszy ale rósł dość szybko. 
Wymyśliłam sobie, że jak mnie oszpecą zamknę się gdzieś w jakiejś pustelni lub klasztorze i nikt mnie już nie zobaczy.
Tego roku 9 osób nie zdało matury.
Gdybym była nie w szpitalu a w szkole nie dopuściłabym do tego.
Do dzisiaj pamiętam tę sytuację jak i to, że ten jeden raz nie miał, kto moich uczniów bronić.
 
Wraz z guzem usunięto mi pół ślinianki. 
Takie podprogowe przesłanie, postre dla kumatych, kto ma wiedzieć ten wie. 
Wychowawca załatwiał wiele spraw, o których mało kto wiedział, ale, gdy go zabrakło drzazgi się sypały i uczniom było przykro, że w tym najważniejszym momencie nie miał kto za nimi się wstawić. 
Na szczęście operacja się udała a guz nie okazał się w tym momencie złośliwy. 
Może to był ostatni dzwonek, by go usunąć?

piątek, 7 lutego 2020

Kacze dzidzi.

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora
„non omnis moriar”- Horacy
~~~~~~~~~~~~~~
7 lutego 2020 r
Wiedziałam, czułam, że coś się zdarzy.
Alldi dziwnie się zachowywał już wczoraj wieczorem.
Popiskiwał jakby coś go bolało.
Biegał od okna do drzwi.
Tylko tym razem biegał do innego okna niż zwykle, no i zwykle nie popiskiwał aż tak natrętnie.
Wypuszczałam go.
Wychodził na chwilę, po czym wracał i patrzył na mnie jakby chciał mi coś powiedzieć. 
Powiedziałam, mu, że za dnia wyjdę z nim, ale on cały czas dopominał się i w końcu zamiast popiskiwania normalnie zaczął gadać tak; gła, gła, gła, po czym ziewał i znowu biegał od okna do drzwi.
Zapaliłam światło przed domem, żeby zobaczyć gdzie on chodzi i czy załatwia się na dworze.
Nie załatwiał się tylko biegł pod szopę, w której jest kurnik i tam tak jakby się przyglądał drzwiom wejściowym.
Pomyślałam, że może coś zakradło się do kurnika, ale kury i kaczki były cicho, więc raczej nie.
Bałam się tam iść, bo kurnik jest lekko za żywopłotem i jakbym tam poszła tracę z oczu wejście do domu.
Było, po 21 więc dałam sobie spokój.
Alldi przyszedł do domu skonfundowany. 
Spoglądał na mnie spode łba w końcu obrócił się tyłem,/już to znam/. To znaczy „nie gadam z tobą”.
Co jakiś czas podnosił głowę i jakby zakwilił, ale przypominał sobie, że brak we mnie całkiem empatii na jego biadolenie i tylko tyłek zarzucał jakby mówił mam cię gdzieś, wzdychał głośno i zasypiał znowu na chwilę.
Zastanawiałam się, o co chodzi z tymi kurami. 
Nawet pomyślałam, żeby wziąć siekierę, zamknąć dom i iść tam sprawdzić, ale przypomniała mi się taka stara historia jak mój znajomy wyszedł w nocy z siekierą, bo coś rumotało za domem. Ktoś go dotknął do barku a ten odwinął się i zdzielił go tą siekierą, mało go nie zabił.
Później okazało się, że to byli jego kumple i chcieli wyciągnąć go z domu do knajpy, czaili się, bo nie chcieli obudzić jego żony.
To też sobie odpuściłam mówię pójdę rano zobaczyć, co tam się stało.
Alldi chyba wyczuł, że zainteresowałam się, bo przyszedł do mnie na kanapę i położył głowę na moich kolanach. Spoglądał czasem z wyrozumiałością ślepiami, ale widać było, że jeszcze mi całkiem nie wybaczył, mojego cykora.
Rano znowu skoro świt zaczął się ten sam taniec.
Jak tylko się ogarnęłam poszłam do kurnika. 
Kurnik jest w takiej szopie, tam są też klatki dla królików a nawet miejsce na kucyka.
Większe zwierzęta 5 koni i kucyka moi znajomi dali na przechowanie do jakiegoś gospodarza, który ma też swoje konie.
Pamiętam jak przyjeżdżałam do nich filmować konie zimą do filmu, który robiliśmy na konkurs do Anglii. 
Wtedy mieli mnóstwo królików pięknych czarnych takich angorowych.
Poszłam z Alldi do szopy, wypuścić kury z kurnika, wzięłam koszyk, żeby zabrać jajka. 
Alldi nie wchodził do środka kurnika, bo kogut go atakował jak tylko próbował tam wejść, więc miał respekt, ale wyraźnie pokazywał mi łbem, że coś tam jest.
Kury jeszcze spały patrzyłam na grzędy i na miejsce na dole w sianie, gdzie siedziały kaczki. Jedna wyglądała jakby wysiadywała jajka, coś spod niej wystawało, jakby mały ogonek.
Nie jestem przyzwyczajona do obchodzenia się z drobiem, boję się i kur i koguta, choć ten ze względu na to, że sypię im już jakiś czas ziarno traktuje mnie z umiarkowaną wyrozumiałością.
Początkowo stawiał się na mnie.
Delikatnie wsunęłam dłoń pod tę kaczkę, która wyglądała jakby wysiadywała jajka.
Kaczki są super, bo jedzą mi z ręki i zawsze się cieszą jak widzą, mnie na podwórku.
Faktycznie siedziała na jajkach trochę się wystraszyłam, bo co ja zrobię jak kaczuszki małe się wyklują.
Spojrzałam na Alldiego a on wyraźnie pokazywał mi, że mam szukać dalej.
Z drugiej strony trafiłam na coś jakby młodą kaczuszkę mięciutką i puchatą. 
Rany boskie, co ja mam zrobić, kaczka nie protestowała a ja myślałam, że serce wyskoczy mi z klatki piersiowej.
To coś było cieplutkie i mięciutkie i miało ogonek?
Wolniutko zaczęłam wyciągać je spod kaczki, żałowałam, że nie założyłam rękawic i nie wzięłam wcześniej Rytmonormu, serce normalnie mi oszalało i czułam, że pewnie stracę za sekundę przytomność.
Trzeba było iść po sąsiadkę, ale śmialiby się, ze mnie, że przyjechała paniusia z miasta i boi się kaczek.
Wyciągnęłam, myślałam, że padnę a Alldi dostał szału szczęścia. 
Kacze dziecko wyglądało tak. 

Skąd ono wzięło się w kurniku w gnieździe kaczki?

O ile znam się na kotach, no, bo to chyba jest kot. 
To jest już trochę wyrośnięty i pewnie głodny.
Poszliśmy z Alldi do domu, żeby zrobić maluchowi śniadanko. Miałam od wczoraj odrobinę gotowanego kurczaka i makaronu do rosołu.
Dałam mu jeść a Alldi nie odstępował go na centymetr.
Pomyślałam trzeba iść do sąsiadów po mleko i spytać czy kotek nie jest ich.
Wyglądał mi na rasowego, ale może się nie znam.
Z tego wszystkiego nie pozbierałam jajek. 
Otworzyłam komputer, żeby sprawdzić jak długo kaczki wysiadują jajka.
Mam czas pewnie wrócą już właściciele.

czwartek, 6 lutego 2020

hasta la vista baby - ci vediamo tesoro

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora
„non omnis moriar”- Horacy
Kirk Douglas: 103 lata doskonałości.
Tak mi smutno
It is with tremendous sadness that my brothers and I announce that Kirk Douglas left us today at the age of 103. To the world he was a legend, an actor from the golden age of movies who lived well into his golden years, a humanitarian whose commitment to justice and the causes he believed in set a standard for all of us to aspire to.
But to me and my brothers Joel and Peter he was simply Dad, to Catherine, a wonderful father-in-law, to his grandchildren and great grandchild their loving grandfather, and to his wife Anne, a wonderful husband.
Kirk's life was well lived, and he leaves a legacy in film that will endure for generations to come, and a history as a renowned philanthropist who worked to aid the public and bring peace to the planet.

Let me end with the words I told him on his last birthday and which will always remain true. Dad- I love you so much and I am so proud to be your son.
 
Mój znajomy pojechał na ok. 2 tygodnie w interesach za granicę.
Wynika z tego, że już nie ma, kto przynosić mi śniadanie do łóżka – smutne - do przyjemności szybko się przyzwyczajamy.
Muszę, zatem samoobsługowo śniadanka komponować.
Ćwiczę ostatnio troszkę yogę.
Powinnam pojechać do domu, ale pogoda jest wredna codziennie pada, przez co droga do drogi jest bardzo błotnista i trudno się przez nią przebić.
Dziś troszkę się wypogodziło, więc pojechałam do domu.
Dużo oglądam filmów i programów, uczę się rzeczy, o których nie miałam zielonego pojęcia.
Miałam uczyć się włoskiego nawet kupiłam sobie rozmówki, ale jakoś mi to kiepsko idzie.
Może znowu to jest brak motywacji.
Czyli;
hasta la vista baby - ci vediamo tesoro – dla niewtajemniczonych to znaczy, do zobaczenia kochanie.
Ech, nigdy nie miałam zdolności językowych jak moje dziecko.
W 1989 r. uczyłam się włoskiego przez pół roku.
Trochę wtedy się nauczyłam, ale to było przecież wiele lat temu.
Miałam chyba więcej zgrabnych „szarych” teraz to już totalna zagłada.
 
Player, normalnie próbuje mnie doprowadzić do szału.
Powtarzają przez 4 minuty jedną reklamę leku np. „Rennie”, albo „ból gardła jest jak góra lodowa…, - Strepsilis intensive”, czy Nurofen „kce, żeby mnie ktoś głaskał po pleckach”
A ja tu zastanawiam się, czy jest sposób na bycie bezwarunkowo szczęśliwym i nie wkurzanie się z byle powodu?
„1. Czekanie na przyszłość
Powtarzanie sobie "będę szczęśliwa, gdy...", to jedna z najprostszych dróg do tego, by popaść w nieszczęście.
2. Zdobywanie dóbr
„Osoby żyjące w skrajnej biedzie odnotowują znaczny wzrost szczęścia, gdy polepszają się ich warunki finansowe, ale… zjawisko to zanika przy zarobkach 20 tys. dolarów rocznie” - ha, ha, ha chyba pęknę ze śmiechu.
To naprawdę zabawne – okazuje się, że żyję w skrajnej nędzy lub ubóstwie – jakaś emerytka mówi „mam tylko 2 tysiące miesięcznie jestem sama za to trudno jest przeżyć”.
 Ja aż tyle nie mam a jakoś żyję.
No cóż ona pracowała jak mówi 35 lat ja 37 – chyba za długo i mnie ukarali za nadgorliwość.
Ona nie napisała czy jest po studiach ja mam oprócz normalnych magisterskich jeszcze podyplomowe i mnóstwo kursów z różnych dziedzin, to też zwykle jest na „minus” dla emerytów, bo po cholerę się kształcili - cwaniaczki.
I po co im to było?
No cóż życie jest, jakie jest i nie ma, co biadolić. Mam na szczęście córkę, która czasami mi finansowo pomaga. I chwała jej za to. Mogłabym mieć np. syna alkoholika, co by mnie okradał z tej marnej emerytury, albo jeszcze na dodatek tłukł po pijaku.
Na szczęście nie mam.
W domku podlałam kwiatki wyłączyłam ogrzewanie, bo walnęli mnie prądem masakrycznie.
Teraz leki i prąd połykają mi 2/3 mojej emerytury.
W tym roku wczasów nie będzie.

sobota, 1 lutego 2020

Ostatnia lampka wina.

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie za zgodą autora.
„non omnis moriar”- Horacy
~~~~~~~~~~~~~~
1 lutego 2020 r
Patrzyłam przez okno i zastanawiałam się, – czemu w życiu tak jest, że do tej pory nikomu na mnie chyba tak naprawdę nie zależało.
Może inaczej nikt nie miał ochoty zrobić mi choćby drobnej przyjemności.
Właściwie od dzieciństwa to ja musiałam zabiegać o względy ludzi z mojego otoczenia.
Nie chodzi o jakieś atrakcje finansowe typu wycieczka, czy zmywarka, ale o drobiazgi typu kawa na dzień dobry, czy śniadanie do łóżka. 
Takie gesty, które pokazują człowiekowi, przyjacielowi, że sympatycznie spędza się z nim czas i ma się ochotę jakoś zrewanżować.
Patrząc przez okno na oprószone śniegiem drzewa zastanawiałam się, czy może ten czas spędzony ze mną dla innych ludzi nie był dość atrakcyjny, a może to ja za dużo oczekuję?
Kawy do łóżka mi się zachciewa, czy śniadania. Och jakie to miłe.
Przyleciały ptaszki z miasta ćwierkają jak na zamówienie. Muszę przywieźć im z domu ziarnka.
Ten ostatni czas teraz pokazuje jednak, że niczego nie trzeba dawać, by Cię doceniano, życie jest dziwne.
Może mój problem polegał na tym, że godziłam się na bylejakość.
Byłam zbyt tolerancyjna?
Sama nie wiem.
Zaczynam bać się przyszłości, może należy unikać kontaktów z tymi, którzy mnie zawodzą lub nastawiają się na czerpanie jakichś korzyści z kontaktów ze mną.
To jest dziwna sprawa, bo wielu ludzi w moim życiu uważało, że to ja wobec nich miałam jakieś obowiązki, z których się w ich odczuciu nie wywiązywałam.
Uważam, że jeśli tylko mogłam pomagałam moim bliskim i znajomym. A jednak, nie czułam się doceniona. 
W tej chwili zadzwonił, mój dawny znajomy, by zaprosić mnie do Warszawy na trochę. 
Musiałam odmówić, ale może w marcu zobaczymy.
Byłam u lekarza.
Wróciłam kompletnie wykończona.
Wizyty w przychodni dobijają mnie.
Położyłam się spać a jak wstałam bolały mnie oba płuca albo mięśnie wokół nich, normalnie nie mogłam złapać powietrza.
Musiałam sobie je posmarować spirytusem, co oczywiście nie było łatwe, ale jak się rozgrzały przeszło mi z grubsza.
Allbi był jakiś niespokojny.
Chodził od drzwi do okna musiałam go wypuścić na zewnątrz.
Szybko na szczęście wrócił i zasnął.
Czuję się lepiej jak jest w domu.
Zastanawiam się, czy nie złapałam jakiegoś wirusa w tej przychodni, jakaś marna jestem i straciłam power.
Do tego ten weekend spędzę sama i trochę mi smutno, ale takie jest życie.
To, co dobre zwykle szybko się kończy i trzeba zadowalać się tym, co liche i nudne, no chyba, że sama sobie urozmaicę ten czas.
W lesie zrobiło się mokro nie można chodzić na spacery a żeby tu dojechać trzeba mieć napęd na 4 koła.
Widziałam jak taksówkarz się gimnastykował, żeby przywieźć, mnie tu od lekarza.
Na szczęście zrobiłam sobie zapasy jedzenia, więc przez pół miesiąca nie muszę po nic jechać. 
Rowerem nie dałabym rady wyjechać utopiłabym się w błocie.
Tak sobie myślę, że jak pada śnieg czy deszcz jest tu naprawdę nieciekawie.




Archiwum bloga