środa, 25 kwietnia 2018

Babcia Apolonia - cd

Bajsza
Wszelkie podobieństwa do osób, zdarzeń, miejsc, które mogą zaistnieć są zupełnie przypadkowe. Hi, hi
25 kwietnia 2018 r
~~~~~~~~~~~~~
Babcia
Mała Basia zaczęła się uczyć sama poznawać świat.
Ktoś ją zabrał do fotografa, pewnie babcia, bo ona miała kompletnego fisia na punkcie dokumentowania wszystkiego zdjęciami.
Stary i chyba najlepszy wówczas fotograf Kabza miał chyba przedszkolny etat, bo zjawiał się nie tylko w przedszkolu, ale również w plenerze - jeździł z przedszkolakami na wycieczki i robił zdjęcia.
Jak np. to zdjęcie z ZOO.
 To zdjęcie małej Basi zrobiono w atelier.

Patrzę na nie i tak sobie myślę, ktoś mi kupił to futerko i lalkę i zabrał do fotografa – nie wiem, kto nie pamiętam i teraz nawet nie ma już, kogo o to zapytać.
 Babcia nie lubiła kupować mi ubrań, więc chyba mama.

Sądzę, że po śmierci ojca, dostała od dziadków jakieś pieniądze.
Wiem, że dostała towar, bo później jak mama wyjechała rodzina się o niego kłóciła.
Mama przekazała go do wujka najmłodszego brata babci, bo jego żona szyła, ale jakoś się stracił, czyli wsiąkł.
Okres po wojnie był dla wszystkich trudny.
Mama z tego krótkiego małżeństwa miała wiele cennych rzeczy, które w większości zabrała ze sobą wyjeżdżając nad morze.
Mój ojciec kolekcjonował porcelanę, obrazy, biżuterię.
Kupował mamie dywany, futra, chciał żeby żyła jak księżniczka. Po ucieczce z robót w Niemczech nigdy już nie pracowała i nawet nie zamierzała zacząć pracować.  Zastanawiałam się, z czego żyła. Może coś sprzedawała.
Sądzę, że śmierć ojca tak ją zaskoczyła, że nie potrafiła się w tej sytuacji odnaleźć.

Chyba również roztroiła ją wiadomość, że ojciec, jako kawaler miał synka, na którego płacił kobiecie, której nawet nie znała.
Takie rzeczy wówczas trzymano w największej tajemnicy.
Mama jak twierdziła wiele lat później nic o tym nie wiedziała i dowiedziała się na 3 miesiące przed śmiercią ojca.
Pamiętam, że nawet powiedziała, „Bóg go ukarał”, bo pierwsze dziecko, które urodziła, było martwe i to był chłopiec.
Mój starszy braciszek.
Dziś po latach myślę sobie, jako dojrzała już kobieta, że zarówno mamę jak i ojca cała ta sytuacja kompletnie przerosła. 
Ojciec młody mężczyzna świeżo po przeżyciach obozu zagłady. Mama zaś po jego śmierci wpadła w taką fazę pozornie kojącej rozrywki.
Była młoda, miała zaledwie 26 lat. Urodziła 2 dzieci, jedno martwe, straciła męża.
Z beztroskiego życia została praktycznie na krawędzi z półroczną córeczką. Bez wsparcia rodziny i przyjaciół. 
Miała jedną nową przyjaciółkę, mamę Janusza. 
Razem organizowały sobie rozrywki. Nie było to nic zdrożnego. Jednak bardziej były zajęte sobą niż dziećmi.

O ile babcia uciekła w podobnej sytuacji w pracę i jej się całkowicie oddała rezygnując praktycznie z prywatnego życia. Chciała być użyteczna dla innych, zaniedbując niewątpliwie też wychowanie mamy wtedy jeszcze młodej dziewczynki.
Mama postanowiła odebrać od życia to, co straciła i naiwnie wierzyła, że jej się to uda.
Opiekowała się mną jak umiała.
Byłam laleczką, którą ładnie ubierała, żeby mogła się mną pochwalić,

ale nie pamiętam, żeby poświęcała mi jakoś specjalnie czas.
Miałam kumpla rówieśnika i nie cierpiałam z tego powodu.


Dopiero, gdy wyjechała, uświadomiłam sobie jak bardzo jestem samotna, tym bardziej, że mój kumpel też przeprowadził się do Tomaszowa Mazowieckiego.

Babcia organizująca nowe przedszkole w poniemieckim pałacyku,

że tak to określę „miała oko na mnie”, ale czasu dla mnie nie miała.
Tak naprawdę czułam się jak piąte koło u wozu.
Nikomu nie byłam potrzebna.                     
Moja obecność w ich życiu/mam na myśli mamę i babcię/ nie była im na rękę.
Babcia z czasem nauczyła się czerpać korzyści z tego, że miała mnie, obok, ale to było już dużo później

Wielką troską za to darzyli mnie niektórzy pracownicy przedszkola.
Kucharka pani Maria Ciszewska i woźny Józek Woźniak. 
Oni dbali o to bym coś jadła, odrabiała lekcje, mieli czas ze mną rozmawiać.
Woźny zrobił mi domek na drzewie.
Wieczorami rysował ze mną i opowiadał mi niesamowite historie.
 Mieszkał na wsi pod Pabianicami, przyjeżdżał zawsze na swój dyżur kilka godzin wcześniej na rowerze a czasami po prostu spał w przedszkolu.
Czytałam mu często na głos różne przygodowe książki. 
Gdy mówiłam, żeby mi poczytał on śmiał się i mówił „no, co Ty ja jestem ze wsi, nie umiem czytać”.
To jednak nie było prawdą. Doskonale czytał.

Babcia miała dobre podejście do ludzi.
Pozwalała pracownikom przyprowadzać do przedszkola własne dzieci, nawet te, które chodziły już do szkoły.

 Nigdy nie robiła z tego problemu, zawsze był dla nich gorący talerz zupy i kromka chleba ze smalcem. 
Pracownicy w zamian wykonywali różne prace, typu prowadzenie sporego warzywniaka dla przedszkola, czasami wraz z rodzicami z Komitetu Rodzicielskiego, odnawiali budynek malując okna, rynny, czy nawet ściany sal i piękne dębowe parkiety.
Remonty wewnątrz robiono w przedszkolu we własnym zakresie.
Babcia organizowała ludzi i pieniądze na takie prace. 
Robiła loterie fantowe dla okolicznych ludzi i rodziców dzieci, z których pieniądze przeznaczane były najczęściej na remonty, czasami na koniec roku przedszkolnego na nagrody dla tych, którzy kończyli przedszkole i szli do szkoły.
Pamiętam, że przez wiele lat przewodniczącym Komitetu Rodzicielskiego był pan Owczarek. Zaś pracownicy i ich dzieci stanowiły coś w rodzaju dużej rodziny.

Nie wiem, jak ale babcia organizowała również dla dzieci przedszkola różne „dary” z USA. 
Wiem, że na sąsiedniej ulicy mieszkała taka pani, nie pamiętam nazwiska, ale pamiętam twarz jej wnuczka.
To ona miała syna w USA, który przysyłał paczki z ubraniami i jedzeniem z Ameryki. Były też paczki z UNRY United Nations Relief and Rehabilitation Administration. Żartobliwie nazywanej „ciotką Unrą”. Pamiętam, nie tylko masło w wielkich metalowych błyszczących kubłach, cukierki, czekolady, suchary i inne artykuły spożywcze, leki, ubranka dla dzieci, ale największą frajdę sprawiały zabawki.
Wśród nich przysłali takie super drewniane 2 osobowe drezyny. Jeździło się nimi, pedałując prawie jak na rowerze a do tego była taka wajcha na ręczny napęd. 
Były to takie miniatury prawdziwych drezyn, tych, których używano na kolei.
Dla dzieci była to niebywała frajda.
Przedszkole nr 1 na Partyzanckiej było wtedy najlepiej wyposażonym przedszkolem w mieście.
Byłam przecież dzieckiem babcia początkowo nie wtajemniczała mnie w prace organizacyjne, ale widziałam jak często spotykała się z rodzicami. 
Do domu wracałyśmy zwykle o 21.
Babcia nawet w niedziele czasami chodziła do pracy, bo miała albo umówione z kimś spotkania, albo sprawdzała, czy w budynku wszystko gra.
Przez tyle lat jej pracy nie było nigdy żadnego wypadku wynikającego z usterek urządzeń w budynku.
Zajmowała się przedszkolem jakby było jej prywatną firmą. 
Z tego, co wiem miasto wtedy nie za wiele pomagało w utrzymaniu tego przedszkola. 
Pamiętam, że już kiedyś pisałam o orzechach włoskich, które co roku były zbierane z 2 ogromnych drzew i później przez cały rok wykorzystywanych do deserów i ciast. 
Jabłka, gruszki, czereśnie, śliwki – to wszystko wzbogacało przedszkolne posiłki. 
Niestety do dzisiaj nie ocalało żadne z tamtych drzew a nowych już nie posadzono. Cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za notkę i pozdrawiam

Archiwum bloga